Polak wymyślił misie NFT i teraz biega z odświeżaczem powietrza, żeby zamaskować smród, który się zrobił
Twórca Fancy Bears, czyli kontrowersyjnego NFT z misiami, które czołowi influencerzy polskiego internetu ustawiali sobie za avatary, chwali się wynikami swojego biznesu i mówi, że nasz artykuł na jego temat to „gówniany content”. Ośmielę się jednak stwierdzić, że nawet efekt defekacji ma większą wartość, bo przynajmniej czemuś służy, w przeciwieństwie do całej koncepcji NFT.
Tych, dla których NFT jest zupełnie nowym terminem i chcieliby się dowiedzieć czegoś więcej o funkcjonowaniu tego zjawiska, zapraszamy do lektury artykułu w serwisie Bizblog.pl:
Przypomnijmy. Na początku tego roku w polskim internecie zawrzało, gdy kilku czołowych influencerów ustawiło sobie jako grafiki profilowe stylizowane na nich misie, które w istocie były awatarami NFT, przygotowanymi przez Fancy Bears Metaverse. To projekt NFT autorstwa Jakuba Chmielniaka i Bartka Sibigi, w ramach którego można było kupić sobie jeden z 8888 unikalnych wzorów, z których każdy wyceniany był na 0,15 ETH, czyli – według ówczesnego kursu – nieco ponad 2100 zł. Pomińmy fakt, że dwa tysiące złotych za blockchainowy zapis, że jesteśmy właścicielami linku do pliku JPEG, to kwota urągająca rozumowi i godności człowieka: ludzie mają prawo wydawać pieniądze, na co tylko chcą.
Czytaj również:
Technologia NFT budzi jednak wiele uzasadnionych zastrzeżeń. Ba, mówiąc zupełnie wprost, służy wyłącznie naciąganiu, budowaniu sztucznego poczucia „ekskluzywności” i jest ekstremalnie szkodliwa dla środowiska. Nie omieszkaliśmy wytknąć tych kwestii w naszym artykule na temat Fancy Bears, oraz drugim, informującym o fakcie, iż promocji „miśków” przygląda się UOKIK.
Zdaniem twórcy Fancy Bears NFT z miśkami to interes życia, a Spider’s Web tworzy gówniany content o wyższej szkodliwości niż NFT.
Mógłbym w tym miejscu pokusić się o zniżenie do poziomu interlokutora i napisanie sam pan jesteś gówniany, ale zamiast tego wykorzystajmy ten moment, by wyjaśnić jedną podstawową kwestię: fakt, że na czymś da się zarobić, nie oznacza, że to coś jest dobre. Absolutnie nie wątpię, że dla „inwestorów” wrzucenie pieniędzy w wirtualne miśki okaże się żyłą złota. Ale to nie zmienia faktu, że NFT w swoim obecnym kształcie nadaje się wyłącznie do zaorania.
Dlaczego NFT ma tylu ewangelistów?
NFT ma tak wielu obrońców, którzy są skłonni zginąć w imię obrony tej „innowacji”, z jednego prostego powodu – można na tym zarobić. A tam, gdzie są pieniądze, kończą się i skrupuły, i logika. A w przypadku NFT wiadomo już, że mówimy o pieniądzach ogromnych i niewspółmiernych do tego, co za nie otrzymujemy.
Czym jest bowiem NFT? Chciałoby się wręcz napisać… niczym. Takie np. Fancy Bears, jeszcze rok temu byłyby co najwyżej efektem pracy utalentowanego artysty, objętym prawem autorskim, kupionym za prawdopodobnie niższą kwotę niż wyjściowa cena „inwestycji” w token. Kwestię ewentualnej sprzedaży czy przekazania praw do wykorzystania unikalnego dzieła sztuki regulują prawa autorskie majątkowe, których można się zrzec i które można sprzedawać. Nie jest tu potrzebne NFT – własnością intelektualną i licencjami na dobra cyfrowe handluje się na co dzień (jeśli masz dość miliardów dolarów na koncie, możesz nawet kupić sobie prawa do filmowego uniwersum Władcy Pierścieni).
Teraz jednak, skoro miś jest tokenem, buduje się na nim złudne poczucie unikalności i ekskluzywności. Jednocześnie żadne prawo (prócz wspomnianej wyżej ochrony własności intelektualnej) teoretycznie nie broni mi zrobienia zrzutu ekranu i wykorzystania tego „wyjątkowego” tokenu gdzie indziej. Do tego jeszcze wrócimy.
Taka jest podstawowa rola NFT – tworzy ułudę „ekskluzywności”, jednocześnie kompletnie ignorując fakt, że „ekskluzywność” dóbr intelektualnych czy cyfrowych już dziś zabezpiecza prawo autorskie i prawo autorskie majątkowe. Tutaj jednak otrzymujemy dodatkowo obietnicę zarobku na tej „ekskluzywności”, w dodatku gwarantowaną w formie kryptowalut, które… cóż, same w sobie zasługują na jeszcze dłuższą dyskusję niż NFT. Dość jednak powiedzieć, że z przecięciu tych dwóch wartości – innowacyjnych tokenów i innowacyjnej waluty – NFT przyciągają tysiące zainteresowanych, którzy nie mają nic lepszego do zrobienia z pieniędzmi upatrują w NFT szansę na szybką inwestycję i zarobek.
I jak właśnie dowodzi Bartek Sibiga, to oczywiście racja, a NFT są skutecznym sposobem na szybki zarobek. Nie wiadomo co prawda, czy inwestorzy faktycznie cokolwiek zarobili na swoich misiach, gdyż Sibiga używa słów „zrobił 400-500 proc.”, a nie ZAROBIŁ, lecz nie śmiem wątpić, że w tokenach naprawdę leży potężna kasa, skoro najpopularniejsze z nich są sprzedawane za setki tysięcy dolarów. Absolutnie nikt nie neguje tego, że na NFT da się zarobić. Skoro da się zarobić milion, sprzedając zdjęcie ziemniaka, to można też zarobić mnóstwo pieniędzy, sprzedając cyfrowego misia. Nieodłączną cechą naszego kapitalistycznego społeczeństwa jest fakt, że dany towar czy usługa mają taką wartość, jaką kupujący jest skłonny za nią zapłacić. I absolutnie nie wątpię, że tysiące ludzi słuchało opowieści o cudowności NFT podczas spotkania na Twitter Spaces - każdy chce wiedzieć, jak zarobić, by się nie narobić, a NFT wyrastają nam póki co na niekwestionowanego lidera tej kategorii.
Twórcy Fancy Bears i ewangelizatorom tokenów umyka jednak prosty fakt – to, że na czymś można zarobić, nie czyni tego dobrym.
Dlaczego ludzie nienawidzą NFT?
Obrońcy tokenów powiedzą, że ludzie nie nadążają za rozwojem technologii, nie rozumieją potencjału Web 3.0 i w ogóle nic nie wiedzą, a pająki są mniej merytoryczne niż pudelek. Tymczasem ludzie – o dziwo – wcale tacy głupi nie są. Nie bez powodu gracze reagują głośnymi protestami na każdą próbę wprowadzenia NFT przez branżę gamingową – bo wiedzą, że nie ma w nich absolutnie żadnej korzyści dla samych graczy, a jest jedynie chęć zarobku przez pazerne korporacje, którym przestało wystarczać wciskanie mikropłatności do każdej możliwej produkcji.
Problem z NFT doskonale opisała artystka o pseudonimie Antsstyle – osobom dobrze posługującym się językiem angielskim gorąco polecam lekturę tekstu, którego streszczenie brzmi mniej więcej tak:
- NFT mają wartość wyłącznie jako narzędzie do prania pieniędzy, unikania podatków i oszustw inwestycyjnych,
- NFT są szkodliwe dla środowiska, ponieważ polegają na kryptowalutach, generujących olbrzymie ilości CO2.
Oczywiście na argument nr 2 nawet Bartosz Sibiga znajdzie kontrargumentację – w końcu Fancy Bears zrównoważyły aż 404 tony CO2, czyli „więcej niż wygenerował kontrakt”.
No świetnie, tylko że sama koncepcja „równoważenia emisji”, zwłaszcza w przypadku NFT, ma mniej więcej tyle sensu, co podpalenie własnego domu i zasadzenie drzewa w pobliskim parku. Albo, jak elokwentnie ujął to mój znajomy, jest jak ze*ranie się na dywan i popsikanie dookoła odświeżaczem powietrza. Może nie śmierdzi, ale g*wno dalej tam leży.
Nawet ci, którzy wierzą w innowacyjność NFT, zdają sobie sprawę z ogromu tego problemu. Tyle że w przypadku tokenów czy krypto bardzo trudno jest usprawiedliwiać szkodzenie środowisku, jak można to robić np. w przypadku komercyjnych lotów samolotem. Trzymając się tej analogii – większość ludzi nie ma problemu z faktem, iż awiacja odpowiada za 2 proc. światowych emisji CO2, gdyż w zamian ludzkość dostaje nieprawdopodobną wartość dodaną w postaci szybkiego przemieszczania się z jednego krańca świata na drugi i niemal błyskawicznej logistyki.
Tymczasem NFT nie rozwiązują żadnego problemu ani nie oferują żadnej realnej wartości, którą można by usprawiedliwić dewastację środowiska. I nie, zarobek nie jest realną wartością. Gdybyśmy usprawiedliwiali zarobkami dewastację środowiska w każdym przypadku, Ziemia już dziś byłaby pustkowiem, Puszcza Amazońska zostałaby wycięta do ostatniego drzewa, a olej palmowy byłby obecny w każdym możliwym produkcie spożywczym, do którego da się go włożyć. W innych dziedzinach życia zrozumieliśmy jednak, że niszczenie planety w imię zysku (nawet jeśli „równoważymy emisje”) jest drogą donikąd.
Wróćmy jednak na moment do tematu „wyjątkowości” tokenu. Otóż NFT są tak „wyjątkowe”, że nie licząc garstki zewangelizowanych twórców, większość artystów mówi im definitywne NIE. Choćby dlatego, że mimo iż propagatorzy robią z NFT świętą krowę, to niestety do świętości jej daleko, gdyż ogromna część NFT wystawianych na platformach to po prostu kradzione, cudze dzieła. Skala problemu jest tak ogromna, iż DeviantArt zmuszony był stworzyć narzędzia zabezpieczające publikujących tam artystów przed botami, które kradły ich dzieła i wystawiały je na platformach sprzedażowych w formie tokenu. Niedawno pisaliśmy też o przypadku startupu, który uznał za genialny pomysł na biznes kradzież piosenek znanych internetowych artystów i wystawianie ich na sprzedaż bez ich wiedzy i zgody. Ale oczywiście wszystko w porządku, bo „gdy sprzedamy NFT, artysta zarobi”.
Pomijam już fakt, że od samego początku istnienia platformy znaleźli się naciągacze, sprzedający w tej formie rzeczy kompletnie abstrakcyjne, jak „miłość” czy „duszę”. To oczywiście taki sam scam jak strukturyzowana woda, na której pewien znany znachor zbija fortunę, wciskając jej „cudowne właściwości” niezbyt lotnym klientom. Różnica między strukturyzowaną wodą a „duszą” w formie NFT jest tylko taka, że do kupienia tego drugiego potrzebujemy kryptowaluty.
„Największy projekt NFT w Europie” brzmi imponująco. Ale przed szkodliwością NFT nie uciekniemy.
Bartek Sibiga uważa, że artykuł na Spider’s Web jest bardziej szkodliwy niż NFT. Ok – serwery i urządzenia końcowe (np. smartfony) to również generatory CO2, lecz generują go nieporównywalnie mniej od kopalń kryptowalut, więc w kwestii środowiskowej prawdopodobnie nadal jesteśmy górą. Pisząc jednak ten tekst, nikomu nie obiecywałem szybkiego zarobku, nikomu nie wciskałem kitu o ekskluzywności i nie próbowałem kogokolwiek przekonać, że uzurpowane prawo własności do pliku JPEG warte jest od 2000 zł wzwyż. Sądzę więc, że jeśli chodzi o szkodliwość społeczną, NFT nadal przegrywają z artykułami krytykującymi to zjawisko. I to o kilka długości.