PSL chce bronić schabowego. Tylko czy jest przed czym?
Podczas spotkania w Rzeszowie Władysław Kosiniak-Kamysz, lider PSL, uspokoił wszystkich mięsożerców: „ludowcy” będą stać na straży schabowego i rosołu z kury. Zanim jednak PSL powoła Sejmowy Zespół ds. Ochrony Schabowego zastanówmy się, czy ktoś tak naprawdę chce zakazać ci jedzenia mielonych i udek.
„Będziemy bronić normalności. Nie zgadzamy się na radykalne skręty w lewo czy prawo. Nie będzie rewolucji światopoglądowych. Będziemy bronić prawa do wędkowania, schabowego i rosołu z kury – prawa do normalnego życia” – zapowiedział Władysław Kosiniak-Kamysz.
Trochę to przerażające, że podczas kryzysu na granicy z Białorusią, wciąż trwającej pandemii i innych problemów jest partia, która znalazła czas na to, by stanąć w obronie schabowego.
A może to po prostu zabawne. Lider „ludowców” powiedział wszak te słowa raptem dzień po tym, gdy Mata, rzekomy głos pokolenia, stał się polską twarzą McDonalda. Moim zdaniem to akurat bardzo symboliczne, że jedno z najgłośniejszych nazwisk ostatnich miesięcy wspiera markę kojarzoną z przemysłem mięsnym. To najlepszy dowód na to, że burgery mają się dobrze.
Ale zamiast szydzić z wypowiedzi Kosiniaka-Kamysza, postanowiłem przyjąć jego tok rozumowania
Tym bardziej że mój serdeczny kolega już jakiś czas temu zmartwił się, że gdzie nie pójdzie, tam w karcie królują warzywa i mięsne zamienniki. Trudno znaleźć modną miejscówkę z tatarem, golonką czy tłustymi żeberkami.
Być może to kwestia warszawskiej perspektywy, ale rzeczywiście coraz częściej weganie i wegetarianie mają naprawdę szeroki wybór. Wystarczy spojrzeć na oferty dużych marketów, które ścigają się na to, kto będzie miał więcej „zielonych” opcji.
I w tym przypadku ilość idzie w parze z jakością. Naprawdę wege parówki, kabanosy czy kotlety mielone są tak dobre, że można zadać sobie pytanie: po co jeść mięsny pierwowzór?
Liczby pokazują, że Polacy rezygnują z mięsa
Coraz więcej osób odpowiada: w sumie to nie wiem. Przed kilkoma tygodniami „Rzeczpospolita” informowała, że w ostatnich trzech latach sprzedaż mięsnych zamienników wzrosła o 480 proc. Co więcej: przez ten czas zmalała sprzedaż świeżego mięsa (o 7,5 proc.), konserw (o 7,1 proc). i wędlin -o 5,5 proc.
Podobne dane opublikował GUS: jemy o pół kilograma mięsa mniej niż w 2003 roku. Mimo to i tak 5 kg miesięcznie na głowę to o wiele za dużo. Normy sugerują, że powinno jeść się tylko 2 kg. Jest więc z czego schodzić.
Z tej perspektywy mięsożercy muszą uznać, że trend jest co najmniej niepokojący. Może nie jutro, może nie za pięć lat, ale w bliżej nieokreślonej przyszłości mięso faktycznie może stać się wstydliwym reliktem przeszłości. Czymś, czym dzisiaj jest niewolnictwo: trudnym do wyobrażenia okrucieństwem człowieka.
Ale czy już teraz trzeba bić na alarm? Nie sądzę. Kosiniak-Kamysz w swojej wypowiedzi pił do słów Sylwii Spurek. Europosłanka kilka miesięcy temu domagała się zniesienia reklam mięsa, a ostatnio domagała się zniesienia wędkarstwa i łowiectwa. Najbardziej kontrowersyjny – dla mięsożerców – był postulat o tym, aby do 2040 r. doprowadzić do całkowitej likwidacji hodowli zwierząt.
Takie wypowiedzi dla smakoszy mięsa są jak płachta na byka
Niestety. Szkoda, że komentujący – jak Kosiniak-Kamysz – odnoszą się do populistycznych haseł o tradycji, zamiast zastanowić się nad sednem problemu.
Nawet jeśli propozycje aktywistów są utopijne, to nie da się zakrzyczeć tego, że masowa hodowla zwierząt i przemysłowa produkcja mięsa szkodzi nam wszystkim. Samej planecie, to jasne, ale też przeciętnemu Kowalskiemu jedzącemu parówki, schabowe i mielone.
Można potraktować to jako dowód anegdotyczny, ale w wielu dyskusjach pada hasło, że to już nie ta szynka, nie ten kotlet, nie te kurczaki co kiedyś. Bo to prawda. Masowa produkcja wyjaławia mięso ze smaku. Przez to, że mięso ma być ogólnodostępne, musi być tanie. A co za tym idzie – powstaje w fatalnych warunkach.
Paradoks polega na tym, że naprawdę mięsożercy i wegetarianie mają wspólnego wroga: współczesny przemysł żywnościowy
Ta słynna tradycja, do której odwołuje się lider „ludowców”, to wcale nie schabowy zagryzany do „Familiady”, bo ten zaczął być popularny w czasach komuny. Przed wojną i wcześniej jedzono coś innego. Jedzono bardzo często dużo lepiej. To było prawdziwe mięso, hodowane tuż obok.
„Kura zmieniona w brojlera, świnia zmieniona w tucznika. Od dekad masowo przerabiamy zwierzęta w bezosobowy, bezimienny produkt spożywczy, z którego powstają bezsmakowe potrawy” - pisała Magdalena Kasprzyk-Chevriaux, „Sztukamięs ze szlachtuza. Nieopowiedziana historia mięsa”.
To naprawdę wyjątkowa książka, pokazująca, co z jedzeniem mięsa jest nie tak. Nie chodzi o to – choć akurat ja tak uważam – że zabija się żywe stworzenia. Po prostu postawiono na zysk, który czerpią wielkie koncerny. A nasza tradycja została pogrzebana.
Kosiniak-Kamysz nie ma racji mówiąc, że broni tradycji – raczej staje w obronie najbogatszych. Jak widać o tradycji się nie pamięta, nie zna jej. Mało kto wie, że dawniej jedzono kapłony albo że na talerzach gęś nie była rzadkim gościem.
Mam wrażenie, że wegetariańska rewolucja zaowocuje nie tylko rosnącą sprzedażą alternatyw, ale też powrotem do korzeni
Obecne dane na temat sprzedaży mięsa najlepiej pokazują, że Polacy mają dość wyrobów, które są dobre, bo tanie.
Jak pisała autorka „Sztukamięs ze szlachtuza. Nieopowiedziana historia mięsa” próbowano wracać do tradycji i wskrzeszać dawne zwyczaje, ale brakowało chętnych, by takie przedsięwzięcia mogły się udać. Dziś jednak panuje inne podejście do jedzenia.
Dlatego uważam, że prędzej czy później powrót zaliczą te typy mięsnych dań, które królowały na stołach przed wiekami. Może będą droższe, może będzie można sobie pozwolić na nie od święta, ale za to wrażenie będzie nie do opisania.
Więc spokojnie, mięsożerco. Przez wegetarian twój kotlet nie zniknie. Stanie się lepszy Jeszcze będziesz nam dziękował.