Europo, przeproś się z atomem. Zima pokazała, że bez tego porzucenie węgla będzie trudne
Tegoroczna zima okazała się niezwykle bolesnym ciosem dla odnawialnych źródeł energii. Kraje, w których OZE odpowiadają za większość produkcji energii zmuszone są do kupowania prądu zza granicy. Farmy solarne i turbiny nie radzą sobie z obecną aurą.
Dokładnie to stało się na przykład w Szwecji, kraju który jakiś czas temu postanowił być tak bardzo ekologiczny, że na przestrzeni lat 2019-2020 zdecydował się na wyłączenie swoich dwóch reaktorów jądrowych. Praktycznie wszyscy eksperci z branży energetyki twierdzili, że jest to zbyt pochopna decyzja. Jednak szwedzki rząd złożony z socjaldemokratów i Partii Zielonych twierdził, że inwestycje poczynione w ostatnich latach w energetykę wiatrową w pełni pokryją zapotrzebowanie energetyczne Szwecji i że energia jądrowa jest Szwedom po prostu zbędna.
No cóż, okazuje się, że nie była. Wystarczyła jedna surowa zima, żeby w 2021 r. w godzinach szczytu w Szwecji (mówimy o zapotrzebowaniu energetycznym) niedobór mocy wyniósł 1700 MW. Nieco prowizorycznym rozwiązaniem tego problemu okazało się uruchomienie rezerwowej elektrowni zasilanej, uwaga, olejem opałowym, działającej w Karlshamn na południu Szwecji. Oprócz tego, ekologiczny rząd Szwecji zmuszony był do zakupu brudnej (pochodzącej z paliw kopalnych) energii zza granicy. Między innymi z Polski.
Podobny scenariusz miał miejsce również w Niemczech, z tą różnicą, że nasi zachodni sąsiedzi nadal dysponują całkiem niezłym zapleczem elektrowni zasilanych paliwami kopalnymi, dzięki czemu nie musieli sprowadzać tak dużo energii jak Szwedzi.
Wystarczyła jedna zima, żeby obnażyć słabość odnawialnych źródeł energii
Co wspólnego mają ze sobą Niemcy i Szwecja? Niechęć do atomu. Oba te kraje zdecydowały się na wygaszanie swoich reaktorów atomowych, zapewniając przy tym obywateli, że odnawialne źródła energii będą w stanie w pełni zastąpić atom. Praktyka pokazuje jednak, że OZE są zbyt niestabilne, żeby móc liczyć na nie przez cały rok. Takie założenie w praktyce i w obu krajach skończyło się powrotem do energii produkowanej z paliw kopalnych. A wystarczyło nie wyłączać reaktorów, które według wielu ekspertów będą jedynym stabilnym i przewidywalnym źródłem energii po tym, jak już cały świat postanowi porzucić węgiel i ropę.
Taki pogląd przedstawia m.in. Richard Rhodes, jeden z najbardziej szanowanych ekspertów zajmujących się energią jądrową, który od wielu lat obala kolejne mity na temat energii z atomu. W swojej najnowszej publikacji, która ukazała się na stronie uczelni Yale, autor przekonuje że bez udziału elektrowni atomowych, kompletne uniezależnienie się od energii węglowej jest po prostu niemożliwe. W dodatku, energia produkowana z atomu jest porównywalnie zielona do prądu wytwarzanego w elektrowniach wiatrowych, czy farmach solarnych - w trakcie jej generowania, elektrownie jądrowe nie emitują do atmosfery żadnych gazów cieplarnianych.
Kolejną zaletą atomu jest wydajność. Wszystkie sposoby produkcji energii, oparte o prawdziwe zielone rozwiązania mają z tym problem. Szczególnie w naszej części Europy, w której słoneczne dni, czy odpowiednio silne wiatry nie są zjawiskami całorocznymi, przez co średnia wydajność stawianych w Polsce elektrowni wiatrowych, czy solarnych jest dość niska. Podobna sytuacja ma miejsce w Stanach Zjednoczonych, gdzie elektrownie wodne pracują ze średnią wydajnością na poziomie 38,2 proc, turbiny wiatrowe - 34,5 proc, a wydajność farm solarnych wynosi zaledwie 25,1 proc. Wydajność elektrowni atomowych na tym samym obszarze wynosi z kolei 92,3 proc., co sprawia że ten rodzaj energii można określić jako o wiele bardziej stabilny.
Pozostaje jeszcze kwestia bezpieczeństwa
Dyskusja o energii jądrowej prędzej, czy później zahacza o temat katastrofy w Czarnobylu czy w Fukushimie. Oto kilka faktów na ten temat tej ostatniej: trzęsienie ziemi i wywołane nim Tsunami doprowadziło do stopienia się rdzeni w trzech reaktorach elektrowni w Fukushimie. Władze Japońskie ewakuowały wtedy 195 tys. ludzi znajdujących się w potencjalnej strefie zagrożenia. Wszyscy zostali potem przebadani pod kątem przyjęcia nadmiernej dawki promieniowania.
Wyniki tych badań zostały omówione w raporcie przygotowanym przez Atomic Energy Agency, z którego wynika, że zaledwie 10 osób przyjęło ponadprzeciętną dawkę promieniowania - wyższą niż 10 mSv/rok. Taka ekspozycja nie spowodowała jednak żadnych problemów zdrowotnych. U 98 proc. ewakuowanych ludzi, dawka promieniowania była mniejsza, niż 5 mSv/rok. Dodajmy jeszcze, że Japonia nie leży w tak spokojnym miejscu, jeśli chodzi o ruchy płyt tektonicznych, jak na przykład Polska.
Jeśli zaś chodzi o mini-reaktory, na razie możemy tylko spekulować, że ich mniejszy rozmiar oznacza mniejsze potencjalne zagrożenie z ich strony. W teorii, w przypadku uszkodzenia takiego mini-reaktora można go też przetransportować do miejsca, w którym nie będzie nikomu zagrażał. Na razie projekt reaktora NuScale został zatwierdzony przez amerykański urząd dozoru nuklearnego, więc możemy założyć, że spełnia wszystkie wymagane kwestie bezpieczeństwa.
Jeśli okaże się, że modułowe elektrownie atomowe złożone z mini-reaktorów przyjmą się w Stanach, niewykluczone, że zainteresuje się nimi również Europa. Liczę też, że projektem NuScale zainteresują się też polskie władze. Może mini-reaktory dałoby się zainstalować u nas nieco szybciej, niż planowaną od nikt-nie-pamięta-kiedy elektrownię atomową.
Polub ten tekst na Facebooku. Dzięki!