Dzień, w którym umarł Spartanin. Microsoft rusza z automatyczną wymianą starego Edge'a na nowego
Zbudowana na zupełnie innym fundamencie nowa przeglądarka Edge od teraz jest rozprowadzana jako aktualizacja systemu Windows. To ostateczny kres zamieszania, jakie przed dekadami rozpoczął Internet Explorer.
To właśnie przeglądarka internetowa całkowicie zmieniła na wiele długich lat wizerunek Microsoftu. Słynny proces antymonopolowy w sprawie Internet Explorera niemal doprowadził do podziału przedsiębiorstwa. Ujawnił też jej skrajnie nieetyczne praktyki biznesowe, w wyniku czego Microsoft w oczach wielu przestał być tą cudowną firmą, która pomogła wprowadzić komputery pod strzechy – stając się chciwą i bezwzględną korporacją.
Ta cała historia ma swoje zwieńczenie dopiero dzisiejszego dnia (a tak właściwie, to od wczorajszego wieczora). Objęte wsparciem technicznym wersje Windowsa od dziś będą zastępować użytkownikom zbudowaną na technologii Internet Explorera wersję przeglądarki Edge nową, wykorzystującą otwartoźródłowy fundament Chromium. Microsoft wrócił do współtworzenia przyszłości standardów webowych jako zaufany partner, a jego nowa przeglądarka już teraz ma realne szanse utrzymać (odległe) drugie miejsce w udziałach na rynku desktopowych internetowych browserów. Jeszcze niedawno taka sytuacja była nie do pomyślenia.
Czym różni się nowy Microsoft Edge od starego?
Nowa przeglądarka Microsoftu została zbudowana w zasadzie od podstaw. Warto tylko mieć na uwadze, że owe podstawy nie były budowane tylko przez Microsoft. Nowy Edge – dostępny na Windowsa, macOS-a, Androida, iPadOS-a i iOS-a) – jest autorską nakładką na otwartoźródłową przeglądarkę Chromium. Na pewno znacie już inne nakładki, choć być może nie jesteście tego świadomi. Nakładkami na Chromium są również Chrome, Opera, Brave czy Vivaldi. Wyjątek stanowią wyróżnione kursywą edycje Edge’a na mobilne urządzenia Apple’a – z uwagi na regulamin App Store’a, te wersje wykorzystują wbudowany w system operacyjny mechanizm przetwarzania witryn internetowych.
Co to oznacza w praktyce? Chromium to projekt rozwijany przez wszystkich współtworzących go partnerów. A więc wszelkie innowacje w silniku przeglądarki, jakie wynajdzie na przykład Opera, stają się od razu dostępne dla pozostałych partnerów i mogą być wykorzystane w Chrome, Edge’u i reszcie. Wszyscy więc na tym korzystają, a Chromium rozwija się dzięki temu wyjątkowo dynamicznie.
Przeglądarki oczywiście mogą się od siebie różnić, inaczej mało kto widziałby interes w dzieleniu się z konkurencją swoimi wynalazkami. Różnią się jednak w tak zwanej warstwie aplikacyjnej – a więc interfejsem czy dodatkowymi funkcjami. Opera oferuje funkcjonalny pasek boczny, wbudowane blokowanie reklam czy usługę VPN. Edge z kolei integruje się z usługami Microsoftu i zawiera autorski mechanizm chroniący przed naruszaniem prywatności czy złośliwym oprogramowaniem. Przykłady można mnożyć. Jednak w kwestii szybkości przetwarzania witryn i aplikacji webowych, zgodności ze standardami czy specjalnymi funkcjami silników Blink i V8, wydajności i energooszczędności – microsoftowy Edge nigdy już nie będzie znacząco odstawał od reszty wykorzystujących Chromium przeglądarek.
Nowy Edge poza nową technologią odpowiedzialną za przetwarzanie witryn i aplikacji ma też kilka braków względem klasycznej wersji. Należą do nich chociażby wbudowana funkcja wizualnego podglądu kart czy zaawansowany czytnik PDF (nowy Edge ma go w prostszej formie). Nowa przeglądarka ma jednak usunąć te braki z czasem, a nadrabia je dodatkowo funkcją Kolekcji pozwalającą na grupowanie powiązanych witryn czy zgodnością z rozszerzeniami z Chrome Web Store.
Jakim cudem potęga software’owa, jaką jest Microsoft, mogła odnieść tak ogromną porażkę na rynku przeglądarek internetowych?
Tak po prawdzie Microsoft od początku dominacji Internet Explorera na rynku cieszył się tym stanowiskiem nie za sprawą cudownego produktu, a sprytu i przebiegłości. Firma na wiele różnych sposobów przekupywała producentów komputerów, by ci nie wchodzili we współpracę z twórcami konkurencyjnych przeglądarek. Dochodziło nawet do gróźb zerwania współpracy, jeżeli dany partner nie chciał się zgodzić na takie układy.
Każdy komputer z Windowsem miał w efekcie preinstalowanego i eksponowanego na Pulpicie Internet Explorera. A że większość użytkowników nie pasjonuje się porównywaniem aplikacji do przeglądania Internetu, synonimem programu do stron internetowych stał się tenże Internet Explorer. Nawet na wówczas niszowym Macintoshu, kiedy Apple miał problem z opracowaniem własnej przeglądarki.
Na tym Microsoft jednak nie poprzestał. Jak tylko konkurencja została zepchnięta na margines, firma Billa Gatesa zaczęła z premedytacją wprowadzać mechanizmy do Internet Explorera, które pozwalały programistom rozszerzać aplikacje webowe o funkcje niedostępne wówczas w uznawanej za standard specyfikacji Web. Coraz więcej i więcej aplikacji działało wyłącznie na przeglądarce Microsoftu. Nawet jeżeli podobała nam się inna przeglądarka, do pewnych celów IE było i tak niezbędne.
Monopol usypia czujność.
Internet Explorer nie był fatalnym produktem. Jego największym problemem była nieuczciwość jego twórców i wymuszanie zamkniętych, autorskich rozwiązań. Co swoją drogą w końcu ugryzło Microsoft w miejsce, gdzie plecy kończą swoją szlachetną nazwę – wraz z coraz głębszą i głębszą integracją Internet Explorera z Windowsem, zaczęły pojawiać się zupełnie nowe rodzaje luk w zabezpieczeniach, z czym Microsoft przez dłuższy czas nie mógł sobie poradzić.
W pewnym momencie rozwój Internet Explorera niemal zastygł. Microsoft przespał rewolucję Opery, która wprowadziła karty do interfejsu przeglądarki. Przespał fenomen Firefoxa, wściekle rozwijanego przez wkurzoną rozwalaniem przez Microsoft otwartych standardów społeczność. I wreszcie przespał Chrome’a, który zamiast microsoftowych nonsensów zaoferował lekką, szybką i prostą przeglądarkę.
Największym problemem okazała się jednak rewolucja na rynku smartfonów. Nagle Safari od Apple’a stało się jedną z mainstreamowych platform. Wkrótce potem do tego towarzystwa dołączył Google ze swoim Chrome’em. A Microsoft? Firma nawet nie miała żadnego nadającego się dla masowego klienta smartfonu czy mobilnego systemu. A tym bardziej przeglądarki internetowej.
Microsoft Edge miał być ratunkiem. Wyszło naprawdę dobrze, ale to nie mogło się udać.
Z ogromnym opóźnieniem, ale Microsoft w końcu się obudził. Najpierw zaczął przeznaczać ogromne środki na rozwój Internet Explorera, uzupełniając braki, odchudzając go czy wzmacniając jego zabezpieczenia, ale to nie wystarczyło. Ten sam kod, który swego czasu uzależnił od Internet Explorera miliony klientów i użytkowników, zaczął uniemożliwiać dalsze ściganie dynamicznie rozwijającej się konkurencji.
Tak powstał tytułowy Project Spartan, który później przerodził się w przeglądarkę Edge. Ta była niczym innym jak wyczyszczonym z archaicznego kodu Internet Explorerem. Była szybka, zwinna, minimalistyczna i energooszczędna. Problem w tym, że nikogo to w zasadzie nie obchodziło. Sama dobra przeglądarka na Windowsa nie wystarczy. A i z tym dobra można by jednak dyskutować.
Ścisłe powiązanie Edge’a z Windowsem zapewniło twórcom nowej przeglądarki dostęp do niepublicznych API, z których nie mogą korzystać twórcy innych programów. To właśnie dlatego Edge był tak szybki i tak energooszczędny. Tyle że to zrodziło dwa kolejne problemy. Po pierwsze, rozwój Edge’a musiał być synchronizowany z rozwojem Windowsa. Nie istniała możliwość wprowadzenia innej aktualizacji niż serwisowa bez aktualizacji całego systemu operacyjnego. Chrome jest aktualizowany raz na kilka tygodni – Edge tymczasem nie mógł być uaktualniany częściej niż raz na pół roku.
Ścisłe powiązanie z Windowsem oznaczało również, że Edge nie był domyślną przeglądarką na żadnym z popularnych telefonów i tabletów z Androidem i iOS-em, co znacząco utrudniało mu zyskiwanie popularności. A że pozostawał na marginesie, to zamiast wprowadzać nowe funkcje zespół pracujących nad nim inżynierów musiał skupiać się na wprowadzaniu przeróżnych hacków do silnika przeglądarki, by ten działał sprawnie i wydajnie z aplikacjami i witrynami optymalizowanymi pod Chromium i Safari. Ironiczny obrót wydarzeń, biorąc pod uwagę fakt, że to jedna z byłych sztuczek na popularność Internet Explorera.
Edge w formie Project Spartan ostatecznie nigdy nie wyszedł poza margines. Na razie pozostanie jeszcze jako domyślna i jedyna przeglądarka na konsole Xbox One, jednak Microsoft doszedł do wniosku, że dalsze prace nad nim są już pozbawione sensu.
Edge budowany na fundamentach Chromium zapewni swoim użytkownikom wiele korzyści. Ale co zapewni Microsoftowi?
To miłe, że Microsoft zaczął dzielić się swoją technologią z pozostałymi partnerami Chromium. Jest zresztą przy tym bardzo aktywny – firma zdążyła przekazać już setki łatek swoim nowym partnerom, dzięki którym Chrome, Opera i reszta stały się jeszcze lepsze. Również miłe jest to, że Edge jest tak po prostu dobrą przeglądarką. Szybką, bezpieczną i zgodną z nowoczesną siecią Web. Używanie jej jako domyślnej na naszych komputerach i urządzeniach mobilnych jest całkiem niezłym pomysłem – choć do tej myśli nadal nie wszyscy są w stanie się przyzwyczaić. Edge jest darmowy, a Microsoft to nie instytucja charytatywna. Gdzie jest haczyk? Czy Edge nas śledzi, serwuje reklamy czy wymaga opłat za niektóre funkcje?
Nie i prawdopodobnie to się nigdy nie zmieni. Warto zrozumieć, po co właściwie Microsoftowi przeglądarka internetowa. Ułatwi to przypomnienie czym właściwie jest Microsoft – to firma software’owa. A to oznacza, że kluczowe dla jej egzystencji jest nieustające zainteresowanie jej produktami ze strony programistów. To właśnie oni będą budować nowe aplikacje dla usług Microsoft 365, Azure, Teams, Dynamics 365 i reszty – a więc tam, skąd Microsoft czerpie największe wpływy.
Sieć Web to na dziś jedna z najważniejszych platform deweloperskich. Klasyczny Edge ze swoim marginalnym udziałem rynkowym nie miał prawa w żaden sposób interesować społeczności programistów i decydentów stanowiących o przyszłości tejże sieci. Współudział w tworzeniu Chromium zapewnił Microsoftowi miejsce przy stole – znów może kształtować przyszłość aplikacji webowych i budowanych w oparciu o webowe języki. To polityka w czystej formie – choć tym razem w jej wyniku otrzymujemy bardzo dobry produkt budowany w oparciu o otwarte standardy.
Z porażki i transformacji Microsoftu wynikają złe wieści dla Mozilli i Apple’a.
Chromium na dziś, głównie za sprawą Chrome’a, jest dominującą siłą na rynku przeglądarek internetowych. To domyślna przeglądarka dominującego na rynku mobilnym systemie Android. Chrome’a używa również większość użytkowników macOS-a i Windowsa – a i domyślną przeglądarką systemu Microsoftu jest budowany na Chromium nowy Edge.
To oznacza, że niemal wszyscy twórcy witryn i aplikacji webowych optymalizują swoje kreacje właśnie pod Chrome’a. Pozostałe przeglądarki są traktowane jako produkty marginalne – zdarza się nawet, że niektóre serwisy i aplikacje występują w dwóch wersjach. Jednej, tej nowocześniejszej, dla Chromium. Drugiej, prostszej, dla innych przeglądarek. Twórcy Firefoxa mierzą się więc z tym samym problemem, co twórcy klasycznego Edge’a: zamiast rozwijać przeglądarkę, przeznaczają zasoby na łatki związane ze zgodnością.
Safari jest w nieco lepszej pozycji. Co prawda rozwijana jest równie ospale co niegdyś Internet Explorer, ale bazuje na technologii WebKit – a ta jest bardzo bliskim krewnym Blinka wykorzystywanego przez Chromium. Dodatkowo to domyślna przeglądarka – bez możliwości zmiany tego ustawienia – na sprzedających się jak świeże bułeczki iPhone’ach i iPadach. Twórcy witryn i aplikacji bez wątpienia w przewidywalnej przyszłości będą dbać o zgodność swoich produktów z Safari.
W pewnym momencie jednak czara goryczy może zostać przelana. Safari jest wskazywane przez wielu jako główna siła blokująca rozwój PWA – zupełnie nowego modelu multiplatformowych aplikacji, które są tworzone za pomocą technologii webowych i które są obsługiwane przez Safari w sposób szczątkowy. Jeżeli – o czym się plotkuje od miesięcy – Unia Europejska wymusi na Apple’u możliwość zmiany domyślnej przeglądarki w systemach iOS i iPadOS, Safari może znaleźć się w odwrocie. Tak jak już się znajduje na macOS-ie.
Na razie jednak poświęćmy sekundę ciszy ku pamięci starego Edge’a i Internet Explorera.
Tylko sekundę, bo na więcej szkoda czasu. Internet Explorer to symbol pychy i moralnego upadku Microsoftu – oraz kryzysu wizerunkowego, z którego nie mógł się wydostać przez wiele lat. Po klasycznym Edge’u też nie zostanie wiele wspomnień – poza fajną nazwą technologii, wszak Project Spartan nawiązuje do kultowej serii gier Halo.
Czy nowemu Edge’owi warto dać szansę? Na pewno warto spróbować. Nowy Edge (Chromium) jest domyślną przeglądarką na wszystkich moich urządzeniach, niezależnie od producenta i systemu. To porządna, szybka, wygodna i bezpieczna przeglądarka. Nie potrafię wskazać większych wad – poza brakiem funkcji synchronizacji historii przeglądania miedzy urządzeniami, ale to ma się pojawić już niebawem.
Nie potrafię jednak też wskazać jakiejś szczególnej przewagi Edge’a nad innymi nakładkami na Chromium. Z uwagi na funkcjonalność i technologię w nim zaszytą, nowego Edge’a poleciłbym na spróbowanie każdemu użytkownikowi Firefoxa i Safari – myślę, że wielu w efekcie porzuci dotychczasową przeglądarkę. Co do użytkowników Chrome’a, Opery, Vivaldiego czy Brave’a – wątpię, by was czymś zauroczył. Choć na swoją szansę i chwilę uwagi, uważam, zasługuje.
Nie przegap nowych tekstów. Obserwuj Spider's Web w Google News.