Podwodny świat, gdzie płynie internet. Jesteśmy uzależnieni od podmorskich światłowodów
Internet wydaje się nam nieuchwytnym bytem, jednak ma swoją bardzo ważną reprezentację w świecie fizycznym. A jej fundamenty nieustannie kładziemy pod wodą.
Czym jest internet? Łączymy się z nim przez powietrze – nasze telefony czy laptopy nie potrzebują żadnych kabli do przeglądania sieci. Zyskujemy dostęp do chmury, w której zawieszone są wszystkie witryny – od Google czy Facebooka, po małe blogi.
To idealistyczny, abstrakcyjny opis, który niewiele wspólnego ma z rzeczywistością. W istocie internet wciąż polega na zatopionych w oceanach kablach, po których płyną strumienie zer i jedynek.
Zacznijmy od podstaw. Dla komputera nie ma znaczenia jak transmitowana jest fala z informacjami: za pomocą kabla telefonicznego, światłowodu, radia czy satelity. Te ostatnie odpowiadają za mniej niż 1 proc. ruchu. Telekomunikacyjne stacje bazowe również mają swoje ograniczenia. Dysponują zbyt małym zasięgiem, aby przesłać sygnał z Irlandii do Kanady. Ba, często wystarczy kilka kilometrów, aby utracić połączenie.
Tymczasem już w 1858 roku po raz pierwszy połączono zachodnią Irlandię z kanadyjską Nową Funlandią za pomocą kabla telegraficznego. Przyniosło to ogromną rewolucję, bo wcześniej wiadomości przesyłano za pomocą statków, które potrzebowały 12 dni na pokonanie Atlantyku. Telegramowi wystarczyło początkowo 16, a później 10 godzin.
Dziś 99 proc. danych przerzucamy pomiędzy oceanami za pomocą kabli.
Wlicza się do tego nie tylko ten artykuł, który napisałem w Singapurze, a większość jego czytelników mieszka w Polsce, ale również rozmowy telefoniczne czy wiadomości tekstowe. Kabel jest przy tym nawet 8-krotnie szybszy od satelity.
Na dnach mórz i oceanów mamy około 400 kabli. Nawet te z najmniejszą przepustowością mogą przesyłać 1,5 tys. filmów w HD na sekundę. To światłowody, przesyłające dane z prędkością 2/3 prędkości światła. Są wszechobecne, gdziekolwiek pojawia się człowiek – poza Antarktydą, gdzie naukowcy skazani są na komunikację satelitarną.
Najdłuższy z kabli łączy Perth na zachodnim wybrzeżu Australii z Koreą Południową, Mumbajem, Kairem, Lizboną i Niemcami. Łączy kluczowe centra danych, biegnąc po dnie oceanów, na głębokości, która swobodnie pochłonąć mogłaby Mount Everest. Kable nie są przy tym szczególnie zabezpieczane. Owszem, otoczone są kilkoma warstwami ochronnych rur (plastikowych lub metalowych - zależnie od głębokości), ale te w „najmniej uzbrojonym wariancie” mają zaledwie 21 mm średnicy.
Właśnie dlatego kable narażone są na skutki katastrof naturalnych, korozję czy działanie organizmów żywych. I nie chodzi tu tylko o możliwość przegryzienia kabla przez rekina, ale również wypadki przy pracy ludzi.
W 2018 roku uszkodzony kabel oceaniczny odciął od internetu 4-milionową Mauretanię.
Przerwaniu uległ ACE, czyli African Coast to Europe, który łączy Republikę Południowej Afryki i Francję. Wciąż nie wiemy, jak doszło do jego uszkodzenia. Mogła to być celowa akcja inspirowana przez Sierra Leone, gdzie akurat odbywały się wybory albo wypadek przy pracy jednego ze statków, który nieodpowiednio opuścił kotwicę.
Teorie spiskowe mnożyły się również w 2008 roku, kiedy od internetu odcięto południową Azję. W okolicach Aleksandrii przerwaniu uległy dwa kable o sumarycznej przepustowości 620 gigabitów na sekundę. Dwa lata wcześniej Azja Południowo-Wschodnia znalazła się poza siecią na skutek tajwańskiego trzęsienia ziemi, które uszkodziło sześć kabli. Naprawa infrastruktury zajęła wówczas 49 dni.
Infrastruktura w Europie wydaje się być lepiej zabezpieczona. Mamy wiele kabli, które w razie problemów mogą przejąć część obciążenia.
Polska podłączona jest dwoma kablami – oboma z Bornholmu. Niestety, oba mają najlepsze czasy już dawno za sobą. Denmark-Poland 2 został wybudowany w 1991 roku, a jako planowany okres życia dobiegł końca cztery lata temu. Baltica jest z kolei kablem nieco młodszym, ale jego planowana żywotność to rok 2022. Patrząc w przyszłość nie mamy więc realnego połączenia Polski drogą podmorską.
Dlatego internet dociera do Polski głównie lądem.
Całkowite odcięcie nas od internetu jest mało prawdopodobnym wydarzeniem (sąsiedzi teoretycznie mogliby się zbuntować), a nawet jeśliby się tak stało, to wciąż moglibyśmy przeglądać internet krajowy. Łącząc się z internetem, w istocie łączymy się przecież z serwerem, czyli innym komputerem, prosząc go o udostępnienie danych. Nie powinniśmy mieć problemów z wczytaniem stron hostowanych na serwerach zlokalizowanych w granicach Polski.
Najbezpieczniejsze i najbardziej wydajne są w tym kontekście centra danych, w który znaleźć można setki, jeśli nie tysiące wyspecjalizowanych maszyn. Jest tak choćby w placówce Exatela, polskiego operatora B2B. W jego placówce kolokowany jest m.in. Operator Chmury Krajowej (OChK), z którego usług korzysta PKO Bank Polski.
Exatel ma również swoje punkty wymiany ruchu we Frankfurcie, Amsterdamie, Londynie, Moskwie, Kijowie i Pradze, a ostatnio otworzył kolejny w Paryżu. Dzięki temu jego klienci mogą korzystać z większej przepustowości, a Exatel może wykorzystywać strategiczne położenie naszego kraju. Ruch ze wschodu (z Kijowa czy Moskwy), może płynąć przez Warszawę na zachód – do Frankfurtu, Paryża czy Londynu.
Budowa kolejnych węzłów jest o tyle istotna, że choć wydaje się, że zasoby w chmurze są nieograniczone, to dostawcy pamięci obliczeniowej muszą „inwestować w krzem”. Podobnie jest w przypadku sieci. Trzeba ją rozbudowywać, aby dotrzymać tempa wzrastającemu popytowi konsumentów. Tylko od 2016 roku ruch IP, obsługiwany przez Exatel wzrósł ponad trzykrotnie.
Wzrosła również liczba klientów. Pod tym kątem Exatel jest ważnym graczem w regionie i całej Europie. Zajmuje pierwsze miejsce w kraju i 60 na świecie. Inne firmy, działające w Polsce (Netia, Stowarzyszenie e-Południe i Orange) zajmują miejsca od 82 do 99.
Korzystając z internetu możemy rozwijać życie cyfrowe. Jednak sieć ma swoją bardzo ważną reprezentację w świecie fizycznym. A jej fundamenty nieustannie kładziemy pod wodą.
*Partnerem materiału jest Exatel.