Nintendo Switch okiem gracza, który nie ma czasu na granie
Przez trzy lata nie rozumiałem fenomenu Nintendo Switcha, mimo nieustających zachwytów szanownego grona redakcyjnych nerdów. W końcu dostałem tę konsolę i jestem nią absolutnie oczarowany. Oto kilka słów o Switchu od gracza, który nie ma czasu na granie.
W przypadku Nintendo Switcha słowo „fenomen” nie pada na wyrost. Konsola pojawiła się na rynku w 2017 r., czyli cztery lata po premierze Xboksa One i PlayStation 4. Nie przeszkodziło jej to w nawiązaniu równej walki z konkurencją, bowiem na świecie sprzedało się już ponad 62 mln konsol Switch, czyli o jakieś 10 mln więcej niż wszystkich odmian Xboksa One łącznie.
Switch w moim internecie był dosłownie wszędzie. Widziałem dziesiątki artykułów w serwisach technologicznych, setki wzmianek w mediach społecznościowych, a nade wszystko godziny żywiołowych dyskusji na naszym redakcyjnym Slacku, gdzie Switch jest już chyba najpopularniejsza konsolą. Jeśli dobrze liczę, ma go aż siedem osób.
Przyglądałem się temu rosnącemu fenomenowi Switcha i kompletnie go nie rozumiałem. A przecież jestem graczem.
Uwielbiam dobre gry i bardzo ubolewam nad faktem, że obecnie mam na nie tak mało czasu. Od kilku lat gram wyłącznie na PlayStation 4 i przechodzę trzy, w porywach cztery gry rocznie. W ubiegłym roku były to Detroit: Become Human, Spider-Man i God of War. Co jakiś czas wracam też do Dooma.
Jak widzicie, są to tytuły, które da się przejść w 15–25 godzin. Od kilku lat na dysku konsoli czeka zainstalowany Wiedźmin 3 w edycji GOTY, ale cały czas się za niego nie zabrałem. 150 godzin gameplayu z jednej strony kusi, z drugiej - trochę przeraża. Czasami mój wewnętrzny geek marzy o powrocie do czasów liceum i studiów, kiedy spędzanie 40 godzin tygodniowo w Diablo nikogo nie dziwiło. Dziś 40 godzin gry zajęłoby mi, przy dobrych wiatrach, dwa miesiące.
Tymczasem na nasz redakcyjny kanał #nerdcorner na Slacku regularnie powracają bardzo żywiołowe dyskusje o Switchu i tych nieszczęsnych Pokemonach, Zeldzie i Mario.
Faceci po trzydziestce - a nawet po czterdziestce - ekscytują się, zachwycają, wykłócają i trollują. Tak, Nintendo to prawdziwy fenomen.
I wierzcie lub nie, ale wataha slackowych nerdów nie przekonała mnie do Switcha tak bardzo, jak moja redakcyjna koleżanka Asia Tracewicz, która w gry wideo na ogół nie gra, ale Switcha bardzo polubiła. Skoro nawet Asia tak bardzo wkręciła się w Switcha, to może faktycznie coś jest na rzeczy?
Zakup Switcha kiełkował mi co jakiś czas w głowie, bo dużo podróżuję pociągami, a do tego często wyjeżdżam na delegacje, gdzie śpię w hotelach, więc miałbym sporo czasu, by w spokoju pograć. Jakiś czas temu powiedziałem o tym żonie, która dodała dwa do dwóch i w ten sposób dostałem Switcha na urodziny. Gram od jakichś 10 dni i w końcu zacząłem rozumieć fenomen stojący za tą konsolą.
Po pierwsze, Switch jest kapitalną konsolą do domu. Szczególnie, jeśli nie masz czasu na granie.
- No tak, idealna konsola na czas kwarantanny, w sam raz do wyjścia z domu - rzucali ironicznie znajomi, kiedy pochwaliłem się Switchem. I faktycznie, w obecnych realiach Switcha nie wyniosłem jeszcze poza dom, ale za to jak dobrze sprawdza się w czterech ścianach!
To jakieś kosmiczne nieporozumienie, że marketing Nintendo nie porównuje Switcha do smartfonów. A granie na Switchu okazało się być odpowiednikiem grania na smartfonie, czyli w sposób zupełnie niezobowiązujący, w międzyczasie, kiedy jest chwila przerwy. Sprzęt jest zawsze włączony i gotowy do użycia, więc można go chwycić nawet na 10–15 minut. W ciągu tygodnia jest naprawdę wiele sytuacji, kiedy pojawia się chwilka wolnego, którą można bez konsekwencji przeznaczyć na zrobienie czegoś w grze.
W ten sposób przeszedłem już całe The Legend of Zelda: Link’s Awakening. Zajęło mi to jakieś 10 dni, bez żadnych wyrzeczeń. Gdybym miał przejść grę tej długości na PlayStation 4, przypłaciłbym to nieprzespanym tygodniem. Obecnie na PS4 mogę grać tylko nocą, szczególnie w tym szalonym czasie, kiedy żona i córka są cały czas w domu. Granie na telewizorze jest możliwe tylko w późnych godzinach wieczornych.
Switch pokazał mi, że granie nie musi być żadnym rytuałem. Ta konsolka jest jak smartfon, tylko zamiast grać w kulki czy inne bezcelowe endless-runnery, można zagrać w duże gry i cieszyć się zaawansowanym gameplayem oraz fabułą.
Po drugie, Switcha docenisz, nawet jeśli nie wychowałeś się na Nintendo.
Switch w moich oczach zawsze był sprzętem dla pokolenia, które wychowało się na Game Boyu, NES-ie i SNES-ie. Ja w latach 90. mialem dość okazjonalny kontakt z jakimikolwiek konsolami, nie tylko ze sprzętem Nintendo, więc cała ta nostalgiczna otoczka Switcha zupełnie do mnie nie trafia. Mario kojarzę bardziej na zasadzie postaci ze świata popkultury niż bohatera, z którym spędziłem dzieciństwo.
Trochę się obawiałem, że bez tego bagażu doświadczeń nie do końca zrozumiem fenomen Switcha. Wygląda jednak na to, że gry (nawet te tworzone przez Nintendo) są na tyle uniwersalne, że trafią do każdego. Widzę to na przykładzie Link’s Awakening, które jest błyskotliwe nawet po 27 latach od premiery (wersja na Switcha to remake tytułu z Game Boya).
W grze miałem wiele drobnych zachwytów sytuacjami, które napotykałem. Ot choćby diabełek spotkany w jaskini. Obudziłem go ze snu, więc miał dla mnie „karę”: w magiczny sposób zwiększył liczbę bomb, jakie mogłem nosić przy sobie. Odchodząc śmiał się, że teraz będę musiał dźwigać te wszystkie śmieci. Inny przykład to sklepikarz, u którego chciałem kupić nową tarczę. Sklepikarz spojrzał na mój ekwipunek, w tym posiadaną przeze mnie tarczę, po czym stwierdził, że muszę się jeszcze wiele nauczyć o gospodarowaniu budżetem.
Największym zaskoczeniem było jednak zebranie wszystkich opcjonalnych figurek, które oddałem mieszkańcom wnioski, by wyeksponowali je w swoich domach. W każdej innej grze takie dodatkowe zadanie byłoby nagrodzone jakimś bonusem, nowym ekwipunkiem, czy ulepszeniem. Ale nie w Zeldzie. Tutaj nagrodą była satysfakcja.
Switcha polubiłem dużo bardziej, niż kiedykolwiek mógłbym przypuszczać.
Za mną Link’s Awakening, którego przeszedłem bez wyrzeczeń i nieprzespanych nocy, w międzyczasie, niejako zamiast scrollowania Twittera. Wróciłem też do Diablo 3, a walka z siłami piekieł na łóżku to naprawdę niezwykłe doświadczenie. Wieczorami gramy z żoną w Overcooked - tym razem na telewizorze, z Joy-Conami w dłoniach - w które jesteśmy prawdopodobnie najgorsi na świecie. Co z tego, skoro oboje nie możemy się doczekać aż znajdziemy chwilę na gotowanie zupy i krojenie cebuli. Coś pięknego.
Przede mną danie główne, czyli The Legend of Zelda: Breath of the Wild, co do której mam duże oczekiwania. Póki co jestem oczarowany Switchem i żałuję, że nie zainteresowałem się nim wcześniej.