Ten laptop kosztuje 10000 zł. Robi tak złe pierwsze wrażenie, że chciałem zrezygnować z dalszych testów
Ledwie dwa tygodnie wcześniej pisałem, że wybór laptopa z Windowsem to loteria. Dziś przyjechał do mnie na testy najnowszy Dell XPS 13 9380, w najmocniejszej konfiguracji, a ja znów czuję się tak, jakbym zakręcił kołem ruletki. Rosyjskiej.
Dla jasności – wbrew wielu uprzejmym inaczej komentarzom pod poprzednim tekstem, nie należę do kościoła cupertyńskiego. Ba, nie posiadam ani jednego urządzenia z nadgryzionym jabłuszkiem na obudowie.
A jednak doceniam to, jak bardzo Apple przykłada się do pierwszego wrażenia. To, co z maszynami dzieje się później, to inna historia (ekhm, klawiatura MacBooka Pro, ekhm), ale pierwsze chwile spędzone z laptopami Apple’a to ściśle wyreżyserowany spektakl; czysta przyjemność, która z założenia ma roztoczyć dookoła użytkownika aurę „emejzingu” i wzbudzić w nim swoiste poczucie, że doskonale wybrał.
Wszystko zaczyna się od opakowania. Swego czasu pracowałem w sklepie z elektroniką i otwierałem dziesiątki pudełek z komputerami Apple’a. I za każdym razem byłem pod ogromnym wrażeniem tego, jak przemyślane jest ułożenie komponentów (a potem pod jeszcze większym tego, jak bardzo niemożliwe jest włożenie wszystkiego do środka w identyczny sposób, ale to inna historia).
Po otwarciu kartonu wystarczy pociągnąć za kawałek folii, by wyjąć komputer. Ta sama folia jest też sklejona tak, by nie stawiać wielkiego oporu przy wyciąganiu laptopa. Pozostałe komponenty gnieżdżą się w idealnie wydzielonych do tego komorach.
Laptop – nie może być inaczej – otwieramy jedną ręką. Komputer naraz się uruchamia, by przeprowadzić nas przez elegancki proces startowy. Maszyna pracuje w milczeniu, wiatraki nie zaczynają się kręcić na chociaż sekundę, bo i po co; proces uruchamiania mobilnego komputera nie powinien być na tyle taksującym procesem, by wymagać dodatkowego chłodzenia.
Uruchomiony komputer nie atakuje nas powiadomieniami, bloatware'em ani antywirusami. Są tylko przydane programy pochodzące od samego Apple’a, każdy użyteczny w swojej dziedzinie.
Nie twierdzę, że po stronie maszyn z Windowsem proces pierwszego kontaktu z komputerem nie może tak wyglądać. Huawei i Microsoft pakują swoje komputery w podobnie wyrafinowany sposób, Lenovo wymyśliło nawet specjalny karton, który unosi spoczywający w nim laptop, by łatwiej było go wyjąć.
To jednak wyjątki od smutnej reguły. Reguły, którą mogę zaakceptować w tanim laptopie dla mas do 2000 zł, ale nie w kosztującym blisko 10 tys. zł. ultrabooku, przez wielu uważanym za najlepszy w swojej klasie.
Pierwsze chwile z Dellem XPS 13 nie należą do przyjemnych.
Gdyby była to maszyna, na którą wydałem samodzielnie zarobione 9799 zł, skakałbym po ścianach z frustracji. Na szczęście to tylko egzemplarz testowy dla autora piszącego o nowych technologiach, więc mogę swoją frustrację co najwyżej przelać na wirtualny papier.
Kosztujący tyle, co dobrze wyposażony MacBook Pro 13 Dell, przyjeżdża do użytkownika w najzwyklejszym, kartonowym opakowaniu. To akurat nieprzesadnie mnie dziwi – pracowałem w handlu, więc wiem, że tak pakowanych jest większość laptopów z Windowsem. Producenci po prostu mają w nosie pierwsze wrażenie, a właściwe – ładniejsze – opakowanie skrywa się z reguły wewnątrz brzydszego.
Niezmiennie jednak dziwi mnie, jak niechlujnie pakowane są pozostałe komponenty. Obrywa się tu Dellowi, ale tak naprawdę powinno też wielu innym producentom – ładowarka, dokumentacja, akcesoria: nie ma na to dedykowanych miejsc w pudełku. Zazwyczaj są po prostu wrzucone luzem, względnie wrzucone w osobne przegródki.
No ale dobra, ten element naprawdę można przeboleć. Nieco gorzej zaczyna się robić przy wyjmowaniu XPS-a 13 z tego „właściwego” pudełka. Folia, którą oklejony jest laptop, trzyma się tak mocno, jakby od jej trwałości zależało życie pracownika fabryki, przez którego ręce przeszło opakowanie. „Rączka” do wyjęcia laptopa jest nieco za mała, więc komputer wysuwa się z pudełka w bardzo nieelegancki sposób.
To wszystko detale, ale czyż nie za takie detale płacimy grube tysiące złotych? Apple to rozumie. Inni producenci nie zawsze.
Kładę nowiutki laptop na biurku i przez moment czuję, że coś jest nie tak. Biurko jest płaskie, podłoga jest płaska, więc dlaczego laptop wydaje się krzywy? I dlaczego wydaje dźwięk, gdy go naciskam? Ach, tak – obudowa XPS-a 13 jest minimalnie nierówna. Być może to metal, być może gumowe nóżki – nieważne. Problem ten występował w linii XPS od lat. Jak widać zbyt krótko, by producent cokolwiek z nim zrobił.
Podnoszę klapę. I kolejne rozczarowanie – oczywiście, że nie da się jej otworzyć jedną ręką. Ktoś powie, że to dla lepszego oporu pokrywy ekranu dotykowego. Ok, tylko dlaczego np. Huawei i Asus potrafią zrobić laptopy z ekranami dotykowymi, które można otworzyć jedną dłonią, a Dell nie?
Kolejny krok – włączam komputer. Nawiązując znowuż do Apple’a, gigant z Cupertino bardzo dba o to, by komputery zawsze trafiały do użytkowników naładowane. Tymczasem XPS 13 trafił do mnie kompletnie rozładowany, więc na pierwsze uruchomienie ekranu musiałem chwilę poczekać.
Być może w tym konkretnym przypadku to po prostu wina egzemplarza testowego. Ot, ktoś wyjął go wcześniej, testowo uruchomił, nie naładował. Chciałbym w to wierzyć. Tyle że doświadczenie z maszynami z Windowsem nabyte w Spider’s Web i w poprzedniej pracy nauczyły mnie, że to typowa przypadłość. Laptopy z Windowsem notorycznie trafiają do nabywców rozładowane.
Uważacie, że to nie problem? A ja co najmniej trzykrotnie musiałem tłumaczyć ten stan rzeczy rozeźlonemu konsumentowi elektromarketu, który po przyjściu ze sklepu do domu chciał włączyć laptopa, a ten „nie działał”. Dla przeciętnego użytkownika rozładowanie akumulatora w nowym komputerze nie jest „normalne”. Dla tych bardziej zaawansowanych też nie powinno być.
Dalej poszło jak po maśle. Zacząłem się przekonywać do Della XPS 13. Aż tu nagle…
Proces pierwszej konfiguracji na Dellu XPS 13 był dla odmiany bardzo przyjemny. Żadnych udziwnień producenta, żadnych niestandardowych zapytań. Ot, klasyczna procedura Windowsa 10, którą tak dobrze znam z Surface’ów Microsoftu.
Zakończyłem konfigurację, zeskanowałem odciski palców (o tym jeszcze za chwilę) i spojrzałem po raz pierwszy na czysty pulpit Windowsa 10 i powitalny ekran przeglądarki Microsoft Edge.
Widziałem go jakieś 5 sekund.
Następnie zostałem zasypany wyskakującymi oknami:
- Dziękujemy za wybranie laptopa Dell, zarejestruj się w czymś-tam
- Czy chcesz, żeby coś-tam wysyłało ci informacje o aktualizacjach?
- Twój komputer może być zagrożony. Zaktualizuj program McAfee!
Pomijając ten, mówiąc wprost, syf od McAfee… serio, Dellu? Tak agresywnie nie powitał mnie żaden laptop, z jakim miałem styczność na przestrzeni ostatnich miesięcy. Nawet ZenBooki od Asusa, który przecież nie słynie z najczystszych instalacji Windowsa, nie mają na pokładzie tyle śmiecia.
Łącznie naliczyłem aż 8 (sic!) preinstalowanych aplikacji Della. Do tego ten nieszczęsny McAfee, potrzebny nikomu do niczego. Plus standardowe śmieci spotykane na każdym komputerze z Windowsem 10 – Candy Crush, Cooking Fever i co najmniej 3 reklamy w kafelkach menu start.
Być może to z powodu tych wszystkich preinstalowanych śmieci i pop-upów XPS 13 powitał mnie wyjątkowo natarczywym szumem wentylatorów. Tym również od miesięcy nie witał mnie żaden laptop, prócz gamingowych potworów, które wentylują po prostu non-stop. Dell XPS 13 wyłączył wyjące wiatraki dopiero jakieś 10 minut po ponownym uruchomieniu, które…
…było kolejną serią niefortunnych zdarzeń.
Po tym, jak komputer przywitał mnie pop-upami, kolejna aplikacja poinformowała mnie o konieczności aktualizacji oprogramowania i firmware’u. OK – pomyślałem – i pozwoliłem komputerowi zainstalować niezbędne elementy.
Trwało to ponad pół godziny.
Gdy aktualizacja dobiegła końca, komputer był rozgrzany do alarmującego poziomu, a wiatraki wyły głośniej niż wentylacja mojego stacjonarnego peceta pod maksymalnym obciążeniem. I wtedy pojawił się kolejny problem – nie mogłem się zalogować.
To znaczy… mogłem. Za jakimś piątym podejściem, gdy po kilku nieudanych próbach rozpoznania zeskanowanego uprzednio odcisku palca system poprosił mnie o wprowadzenie PIN-u.
I gdy w końcu dostałem się do komputera, gotów instalować programy potrzebne mi do pracy, z ekranu powitał mnie taki oto komunikat:
Nie wiem, co oznacza. Nie obchodzi mnie to. Więcej się nie pojawił. Ale sam fakt jego istnienia, przy niemal pierwszym kontakcie z maszyną kosztującą blisko 10 tys. zł., to jakaś kpina.
Ku obronie Della – widziałem już podobne historie w innych komputerach i za każdym razem irytowało tak samo. Na miejscu Microsoftu wziąłbym partnerów sprzętowych pod lupę, bo takie doświadczenie na samym początku obcowania z Windowsem 10 skutecznie zniechęca do systemu, a przecież to nie system jest tu czemukolwiek winny. Tym bardziej, że są maszyny, na których działa wzorowo od początku do końca.
Nie skreślam Della XPS 13. Ale za nic nie chciałbym przeżyć takiego „pierwszego kontaktu” jako konsument.
Gdy kończę pisać te słowa, XPS 13 stoi już skonfigurowany i gotowy do pracy na moim biurku. Wyczyściłem system ze wszystkich preinstalowanych śmieci, ponownie zeskanowałem linie papilarne, naładowałem akumulator do pełna. Wiatraki umilkły, komputer – póki co – pracuje bez zarzutu.
Tyle że dojście do tego miejsca kosztowało mnie co najmniej godzinę życia, mnóstwo frustracji i zaowocowało napisaniem blisko 1500 słów, które właśnie czytacie.
Pytanie „czy to aby na pewno powinno tak wyglądać?” pozostawię retorycznym.
*Gwoli ścisłości - Dell XPS 13 9380 doczeka się pełnej recenzji na łamach Spider's Web. To świetny komputer, którego poprzednie wersje są chwalone przez użytkowników na całym świecie. Uczciwie muszę jednak przyznać, że gdyby podobnymi „kwiatkami" przywitał mnie mniej popularny i ceniony model, odesłałbym go producentowi bez słowa wyjaśnienia, nie marnując czasu czytelników na jego opisywanie. Oby Dell XPS 13 faktycznie okazał się tego wart.