Chciałem Czyste Powietrze. Wziąłem udział w standardowym programie rządu i mówię, jak on (nie) działa
Ten tekst miał początkowo wyglądać inaczej. Chciałem pokazać krok po kroku, jak sprawnie udało mi się przejść przez program Czyste Powietrze, i dlaczego warto zdecydować się na pompę ciepła. Ale taki materiał prawdopodobnie nigdy nie powstanie.
Z prostego powodu - program priorytetowy Czyste Powietrze to kpina, która powinna nazwać się raczej program priorytetowy Czyste Rączki. Na każdy zarzut o niską jakość powietrza rząd może teraz odpowiedzieć, że uruchomił przecież odpowiedni program mający na celu zmianę tej sytuacji, a na ten cel przeznaczone są miliardy złotych.
Na papierze wszystko się zgadza, rączki są czyste.
A jak to wyglądało w moim przypadku?
Krok pierwszy: trudny wybór
Krótki rys sytuacyjny: mieszkam w starym (początek XX w.) domu, ogrzewanym kominkiem na drewno. Rok temu zabrałem się za remont, obejmujący m.in. kompletne ocieplenie i porządną instalację centralnego ogrzewania. Oba te elementy remontu zrealizowałem za swoje i bez żadnych dopłat.
Długo nie mogłem się jednak zdecydować, co będzie źródłem tego ciepła (i przy okazji ciepłej wody). W grę wchodziły głównie dwa rozwiązania - albo kocioł gazowy ze zbiornikiem na ogródku, albo pompa ciepła powietrze-woda.
To drugie rozwiązanie kusiło o wiele bardziej, głównie przez brak szpecącego ogród zbiornika, łatwiejsze przygotowanie kotłowni i ogólną nowocześniejszość całego rozwiązania. Miało jednak kluczową wadę - było zdecydowanie droższe. Z kilku zebranych przeze mnie ofert wynikało, że muszę przygotować co najmniej 30 tys. zł, żeby cała ta operacja miała sens.
I tak mijały miesiące rozważań, aż pojawił się program priorytetowy Czyste Powietrze. Z prostych kalkulacji wynikało, że wraz z dotacją koszt całej inwestycji spadłby do okolic 20 tys. zł. Owszem, na kocioł gazowy również mógłbym dostać dotację, ale chodziło o coś innego - pompa ciepła, którą bardzo chciałem mieć, spadła cenowo do poziomu całkowicie przeze mnie akceptowalnego.
Pozostało tylko zabezpieczyć niezbędne środki wkładu własnego, jeszcze raz zebrać wyceny, wybrać najlepszą ofertę i zgłosić się do programu. Jeden dymiący komin mniej na osiedlu i komfort w domu - plan brzmiał doskonale.
Krok drugi: wesoły początek
Ostatecznie na udział w programie zdecydowałem się w grudniu zeszłego roku. I już samo zgłoszenie do Czystego Powietrza było mieszaniną zachwytu, zaskoczenia i rozczarowania.
Zachwytu, bo teoretycznie niemal wszystko da się zrobić przez internet. Zakładamy konto - oczywiście przez internet, wypełniamy bardzo dobrze przygotowany, automatycznie uzupełniający się miejscami wniosek, po czym wysyłamy go - też przez internet. Jeden wieczór, ba, jedna godzina, i z głowy.
Wybrałem przy tym linię najmniejszego oporu, tj. bez audytów, z najniższą - z racji moich dochodów - dopłatą, bez żadnych pożyczek, bez żadnych współwłaścicieli. Wysłałem więc w sumie dwa dokumenty - wniosek i zaświadczenie o zarobkach za 2017 r.
Prosta, czysta sprawa. Jeśli urzędnik uzna, że czegoś mu brakuje, pewnie dowiem się tego z internetowego serwisu. W końcu jest tam miejsce na uwagi urzędnika, więc dosłanie czegokolwiek nie będzie żadnym problemem. Konieczny okaże się audyt? Jasna sprawa, zrobię. Ale skoro nie jest konieczny - po co wydawać pieniądze na ślepo.
I wtedy pojawiło się zaskoczenie. Rządowy program priorytetowy Czyste Powietrze nijak nie jest zintegrowany z podpisem elektronicznym. Żeby nasz wniosek był w ogóle brany pod uwagę, musimy:
a) założyć konto w serwisie internetowym,
b) wysłać i wypełnić wniosek przez internet,
c) wydrukować wniosek,
d) podpisać go ręcznie,
e) pojechać z nim do urzędu.
Żeby nie było, że zmyślam, tutaj wycinek ze strony wrocławskiego tzw. Portalu Beneficjenta:
I z tego co udało mi się wyczytać, nie można wybrać opcji wypełnienia wniosku, wydrukowania go i zawiezienia do urzędu. Trzeba go zarówno wysłać cyfrowo, jak i dostarczyć osobiście.
Czyli teoretycznie, żeby przystąpić do pro-ekologicznego programu trzeba wydrukować zupełnie na marne 12 stron. Według ostatnich danych do programu zgłosiło się 25 tys. osób. A to oznacza, że wydrukowały one 300 tys. stron. Trzysta tysięcy stron zmarnowanego papieru. Bo tak się komuś śpieszyło z czyszczeniem rączek ze smogu, że nie pomyślał o tym, że jest coś takiego jak Profil Zaufany i to tym kanałem powinno się podpisywać dokumenty w 2018 i 2019 r. Nie bazgrołem na kartce.
Co zrobiłem ja? Wyczytałem w internecie, że wniosku wcale nie trzeba drukować. Można go przesłać w wersji cyfrowej, podpisanej właśnie Profilem Zaufanym, z wykorzystaniem platformy EPUAP. Co ciekawe, taką instrukcję podają niektóre regionalne Fundusze Ochrony Środowiska I Tak Dalej, ale akurat nie wrocławski - albo ukrył taką informację w mniej dostępnym miejscu.
Korzystając więc z zagranicznych instrukcji wysłałem wniosek podpisany Profilem Zaufanym przez EPUAP. W odpowiedzi dostałem fascynującego, standardowego XML-a. Była końcówka grudnia zeszłego roku.
Zobacz także: Jak podpisać dokument profilem zaufanym?
Krok trzeci: rozczarowanie
Niedługo później okazało się, że program Czyste Powietrze był tak priorytetowy, że nic w nim nie zostało przygotowane ani przemyślane na czas.
Niedługo po starcie ujawniły się bowiem problemy natury podatkowej - od przyznanej dotacji beneficjent musiałby zapłacić podatek. Usterkę załatano jeszcze w 2018 r., planując wprowadzenie łatki w życie o początku 2019 r.
I tak to ostatecznie dobrze przygotowano z wyprzedzeniem, że z pierwszym dniem nowego roku... cały program wstrzymano. Nie dam głowy, czy urzędników zaskoczył fakt zmiany daty, czy ktoś zapomniał, że coś się zmieniło i trzeba było w pośpiechu zwijać tymczasowo interes. Nie obchodzi mnie to - bardziej obchodziło mnie to, że nie byłem w stanie nawet sprawdzić statusu mojego wniosku.
A kiedy już stało się to pewnym czasie - niemal po 20 dniach (a miało być kilka)- możliwe, okazało się, że... nic się nie zmieniło. Kompletnie. Mój wniosek cały czas Oczekuje na weryfikację. Ani jednego komentarza. Ani jednej uwagi. Nic. Zero.
I tutaj zapaliła się w mojej głowie lampka ostrzegawcza - ile właściwie się na to czeka? Pierwsze zapowiedzi rządu sugerowały, że cały proces, aż do faktycznej wypłaty pieniędzy, ma potrwać około 3 miesięcy. Ale obiecywać sobie można cokolwiek.
Zacząłem więc szukać tej informacji na stronach urzędowych, orientując się z coraz większym przerażeniem, jak bardzo na kolanie przygotowany jest ten cały program. Przykładowo na zapytanie „czyste powietrze czas oczekiwania” Google zwraca w czołówce stronę urzędu katowickiego. A ta strona informuje nas, że... jest w przygotowaniu i niczego się nie dowiemy.
Strona wrocławska? Też nic nie powie, może na wszelki wypadek. Dalsze poszukiwanie również nie przyniosły żadnych rezultatów. Czyli... urzędnicy mają absolutnie nieograniczony czas na rozpatrzenie naszego wniosku. Nie muszą się już nawet posuwać do tego, żeby wzywać nas do siebie w ostatni dzień pozostały im na rozpatrzenie, żeby zacząć naliczanie od nowa z powodu magicznie brakującego dokumentu. Bo tego ostatniego przepisowego dnia po prostu nie ma.
I z tego, co podała dzisiaj Gazeta Wyborcza, wynika, że urzędnicy bardzo chętnie z tego przywileju korzystają. Wypłat z priorytetowego programu Czyste Powietrze nie otrzymał do tej pory prawie nikt. Z jednej strony to nawet miłe, że nie jestem sam w tej sytuacji. Z drugiej - nie o to chodzi, żeby innym było gorzej albo tak samo źle jak nam.
Krok czwarty: podliczenie oczekiwania
Licząc na czysto, czyli od momentu wysłania wniosku podpisanego profilem zaufanym, czekam już niemal pełne dwa miesiące. Co istotne - mój wniosek złożony był przed wstrzymaniem przyjmowania wniosków, więc teoretycznie jego sprawa powinna kręcić się nawet w trakcie tymczasowego zawieszenia programów.
Przez ten czas nie stało się kompletnie nic. Nikt się ze mną nie kontaktował, nikt nie zadzwonił, nikt nie napisał. Zero. Nie twierdzę przy tym, że oczekiwałem, że w tydzień po zgłoszeniu się do programu otrzymam gotową umowę. Czekałem na uwagi. Czekałem na odrzucenie wniosku. Czekałem na informację o tym, że brakuje określonych dokumentów. Że wniosek jest wypełniony nieprawidłowo.
Póki co efekt jest taki, jakbym te 12 stron wydrukował (gdybym je faktycznie drukował) i... wrzucił do kominka.
Nie mam pojęcia, na jakim etapie jest mój wniosek, czy ma szanse na rozpatrzenie, czy warto go uwzględniać w domowym budżecie.
Krok piąty: a może by to tak wszystko...
Oczywiście teoretycznie mógłbym zrealizować całą inwestycję z własnych pieniędzy i potem czekać na zwrot. Wniosek w końcu został złożony przed rozpoczęciem prac, więc podstawy jak najbardziej są.
Obawiam się tylko jednego - że gdybym tak zrobił, to nagle znalazłby się jeden napisany małym druczkiem punkt, który z tego zwrotu by mnie wykluczył. Że np. pompa ciepła nie może być zwrócona idealnie na wschód albo nie może mieć akcentów w określonym kolorze na obudowie. Tak, nie ufam Państwu, szczególnie wtedy, kiedy to nie ono chce ode mnie pieniądze, ale ja chcę od niego.
Mogę też oczywiście zrealizować całość za własne pieniądze i zapomnieć o dofinansowaniu. Tylko wtedy w głowie cały czas kołatać będzie myśl, że mogłem wydać o prawie 10 tys. zł mniej. A 10 tys. zł to jednak sporo gotówki, którą można wydać na masę innych celów.
Mogę też zadać pytanie o to, czy w ogóle ta dotacja mi się należy. Zarabiam dobrze, nie muszę palić śmieciami, nie siedzę też zmarznięty w domu, zastanawiając się, czy kupić coś do jedzenia czy opał. Nawet jeśli większość członków redakcji Spider's Web uważa inaczej.
Tylko skoro rząd sam zaproponował mi dodatkowe pieniądze, to dlaczego po nie nie sięgnąć? Tylko ta wyciągnięta ręka najpierw zaczęła boleć ze zmęczenia, a teraz cały ten gest zaczyna być żenująco śmieszny, nawet dla mnie - potencjalnego beneficjenta.
Ale cóż z tego - w końcu w Polsce aktywnie walczy się z zanieczyszczeniami, promuje zieloną energię i wydaje miliardy na walkę ze smogiem.
Tak przynajmniej słyszałem w telewizji...