Rotterdam w ogniu. Testowaliśmy tryb Conquest i nową mapę w Battlefield V
Premiera gry Battlefield V zbliża się wielkimi krokami, więc podczas Gamescom 2018 nie mogłem sobie odmówić wyprawy na zupełnie nowe pole bitwy. Sprawdziłem kod gry w zaawansowanym stadium na kolejnej mapie, a do mej dyspozycji oddano nowe zabawki.
Na wynajętej przez Electronic Arts hali podczas tegorocznych targów Gamescom fikcyjny Rotterdam stanął w ogniu. Zaraz obok stanowisk, gdzie testowałem dzień wcześniej FIFA 19, ulokowano 64 komputery pozwalające bawić się gościom na wspólnym serwerze we wczesnej wersji Battlefield V.
Stojąc na zgliszczach holenderskiego miasta, z początku szczerzyłem zęby jako aliant, by już chwilę później mruczeć do monitora pod nosem sheisse, sheisse. Wtórowałem tak kolejnemu konającemu wojakowi, gdy jego towarzysze broni w milczeniu go omijali, plując z luf ołowiem do okopanych wrogów.
Battlefield V na Gamescom 2018 - stary tryb, nowa mapa.
Nową grę studia DICE testowałem po raz pierwszy kilka miesięcy temu w Los Angeles na EA Play 2018, gdzie mogłem przyjrzeć się, jak wygląda rozgrywka w trybie Grand Operations. W niemieckiej Kolonii deweloperzy postanowili udostępnić z kolei znany już ze wcześniejszych odsłon tryb Conquest. Po raz pierwszy postawiłem też wirtualną stopę na nowej mapie.
- Czytaj też: Wszystko, co chcecie wiedzieć o Battlefield V
Gdy odliczanie dobiegło końca, wraz z 63 innymi osobami ruszyłem do walki. Tym razem nie o każdy skrawek przyprószonej śniegiem ziemi, a o każdą cegłę w miejskiej dżungli. Miejscem akcji był klimatyczny Rotterdam. Mapa pełna jest uliczek, budynków o wielu kondygnacjach, kanałów i zawieszonych wysoko platform z torami. Na nich stoją zaś pociągi, a część składów jest wykolejona.
W pięciu miejscach mapy umieszczono punkty kontrolne, a obie drużyny musiały walczyć o ich utrzymanie.
Każda z drużyn startowała z innego miejsca - alianci z południowego zachodu, a Niemcy z południowego wschodu. Punkty na mapie umieszczone są z kolei symetrycznie: cztery w każdym z rogów mapy i jeden w centrum. Otoczenie każdego z nich diametralnie się jednak różni, a do tego można podejść do nich z kilku stron. Dzięki temu nie nudziłem się ani chwili.
Raz nacierałem na narożny piętrowy budynek, potem broniłem zawalonej w połowie kamienicy, by później wdrapywać się po okrągłych schodach na dach garażu. Po chwili mierzyłem się ze snajperami na torach, polując na ich głowy wystające z drzwi pociągów, by po kolejnym respawnie stanąć w oknie w oczekiwaniu na wrogów, którzy spróbują zdobyć podwórko z pomnikiem.
Mecze były niezwykle długie i wyczerpujące.
Limit czas ustalono na zawrotne 45 minut, a każda z drużyn otrzymała na start po 800 odrodzeń. Na oko każdy mógł średnio zdobyć 25 fragów lub 25 razy wrócić do gry po śmierci awatara. Liczniki topniały jednak nieco wolniej niż można było się spodziewać. Wszystko ze względu na nowy system zespołów, który utrudnia uśmiercenie zawodników. Zanim pojawi się taktyczna mapa, minie trochę czasu.
Battlefield V nakłania graczy, by nie porzucali towarzyszy broni na polu bitwy. Awatar, gdy zostanie odstrzelony przez wroga, zazwyczaj najpierw pada na ziemię i zaczyna żałośnie jęczeć. Przed wykrwawieniem się można tylko skomleć o pomoc, aż któryś z członków zespołu się zlituje. Na szczęście sojusznicy wskrzeszali mnie w Kolonii ciut chętniej niż w Los Angeles.
Zauważyłem też podczas zabawy, że niektórzy przeciwnicy zaczęli ten mechanizm sprytnie wykorzystywać.
Kilku wrogów próbowało zdejmować członków mojej armii w dogodnych dla siebie miejscach mapy. Potem te same cwaniaki chowały się za winklem i tylko czekały, aż jeden z członków drużyny zacznie wskrzeszać drugiego, by uśmiercić go strzałem w plecy. Co zdolniejsi potrafili w ten sposób wyeliminować cały oddział, który musiał wrócić potem na mapę w klasyczny sposób.
Gdy wykrwawiając się widziałem takiego jegomościa tuż za rogiem, często próbowałem dać swojemu wojakowi w spokoju i godności szybko umrzeć. W tym celu nerwowo dociskając lewy klawisz myszy przyspieszający agonię, by biegnący w moją stronę sojusznik, pełen dobrych intencji, nie został podziurawiony ołowiem. I walczył dalej, miast paść plackiem obok mnie.
Najczęściej i tak wracałem chwilę później do walki u jego boku.
Battlefield V wykorzystuje system spawnów na plecach członków zespołu. Jeśli tylko nie prowadzą wymiany ognia, można pojawić się po kilku sekundach zaraz obok nich. Mam straszne mieszane uczucia wobec tego modelu. Z jednej strony sam szybciej wracam do zabawy po śmierci, a z drugiej zapędzony przeze mnie w kozi róg przeciwnik może nagle wrócić do akcji z kolegami. Trzema.
W dodatku Battlefield V wcale jakoś mocno nie zachęca, by jak najdłużej utrzymać się przy życiu. Co prawda każda ze stron konfliktu ma określoną liczbę wskrzeszeń, ale wszyscy dobrze wiemy, że gracze online bywają egoistyczni. Jeśli po zgonie od razu wracają do gry, to mogą się rozzuchwalić i zbytnio ryzykować, ginąc co chwilę i przetracając cenny zasób swojej armii.
Battlefield V mocno limituje też amunicję, jaką można ze sobą nosić.
Podczas pierwszego meczu, gdy grałem aliantami, szło mi naprawdę nieźle. Wylądowałem w pierwszej czwórce graczy ze swojej drużyny. Kilka razy z rzędu złapałem wiatr w żagle, zaliczając pięknego killstreaka, by potem nerwowo rozglądać się po minimapie w poszukiwaniu skrzynek z amunicją, bez której karabin był bezużyteczny. Na tej wojnie każdy nabój jest na wagę złota.
Oczywiście nie jest to niedopatrzenie, tylko świadoma decyzja deweloperów. Battlefield V to nie jest gra dla domorosłych Rambo i jednoosobowych armii. Przed każdym trudniejszym starciem warto poświęcić ułamek sekundy i zerknąć, czy ma się wystarczająco dużo nabojów, by doprowadzić je do końca - ale gdy o tym myślę na chłodno, to takie podejście mi się nawet podoba.
Pokaz trybu Conquest z Battlefield V na Gamescom 2018 rozwiał też jedną moją dużą obawę.
Byłem pełen złych przeczuć, gdy się okazało, że w Battlefield V gracze będą mogli budować bazy. Ten element rzucił mi się mocno w oczy już na poprzednim pokazie podczas EA Play, gdy po dostaniu się na mapę, zamiast strzelać z karabinu, zacząłem przystawiać młotek do półprzezroczystej barykady. W oczekiwaniu, aż magicznie pojawią się zbite gwoździami deski.
Na szczęście DICE nie przesadza i pamięta o graczach, którym takie dodatki do szczęścia potrzebne nie są. Cieszy mnie, że tym razem craftingiem i rozbudową bazy nie musiałem zawracać sobie w ogóle głowy. Dzięki temu mogłem skupić się na tym, co dawało mi podczas zabawy największą frajdę. W dodatku gra odpowiednio premiuje punktami realizację celów.
Battlefield V nie zapomina, że fragi na wojnie to nie wszystko.
Sercem każdej strzelaniny jest oczywiście likwidowanie przeciwników, ale tryby zabawy takie jak Conquest czy Grand Operations dają dodatkowe cele do realizacji. Przejęcie punktu kontrolnego zaraz pod nosem wroga bywa nie mniej satysfakcjonujące niż własnoręczne wyczyszczenie dobrze ufortyfikowanego posterunku.
Oczywiście gracz, który czerpie frajdę z czegoś innego niż strzelanie, nie potrzebuje dodatkowych zachęt, by bawić się w ten sposób, ale miło, gdy gra to docenia i zachęca do realizacji celów. Battlefield V nie skąpi punktów za przejmowanie punktów kontrolnych. Dzięki temu przeskoczyłem w tabeli sojuszników, którzy mieli więcej fragów ode mnie.
Nowa gra DICE z każdym pokazem coraz bardziej mnie kusi.
Poprzednią zimę bawiłem się przy Battlefront 2, poprzedniej strzelaninie DICE, osadzonej w uniwersum Gwiezdnych wojen. Na serwerach spędziłem setki godzin, ale map nauczyłem się już na pamięć i odwiedzam odległą galaktykę coraz rzadziej. Nie wyobrażam sobie, by regularnie grać w dwie online’owe gry, więc powoli dojrzewam do decyzji o zainwestowaniu czasu w inny tytuł.
Długie jesienne wieczory są tuż za rogiem i tak jak nie jestem fanem realiów wojennych, tak mechanika Battlefield V do mnie przemawia. Podoba mi się też to, że Electronic Arts uczy się na błędach i nie chce powtórzyć tych popełnionych rok temu przy Battlefront 2. DICE robi z kolei teraz wszystko, by zupełnie nowy system mikropłatności nie spotkał się z krytyką.
I obawiam się tylko tego, że wsiąknę w tę grę jak w bagno.
Twórcy udostępnili osobom testującym grę w Kolonii nieco więcej broni i dodatkowego wyposażenia niż ostatnio. Już teraz widać, że w pełnej wersji karabinów, pistoletów, granatów, panzerfaustów, min, pojazdów i innych elementów wyposażenia będzie jeszcze więcej. Do tego dochodzą klasy oraz różne archetypy, których nie można odblokować za pieniądze.
Będzie za to system skórek. Już w demie mogłem podejrzeć m.in. kilkanaście rodzajów kolb do karabinu, które różniły się fakturą i kolorystyką. To na tych dodatkach planuje w tym roku zarabiać Electronic Arts… co jest zresztą słusznym modelem biznesowym, w przeciwieństwie do poprzedniego, łączego mikropłatności z progresją, z którym DICE romansowało.
Battlefield V nie będzie kotem w worku.
Niebawem fani będą mogli sprawdzić sami, jak wygląda rozgrywka w trybie Podboju na ulicach Rotterdamu oraz na mapie o nazwie Arktyczny Fiord. Electronic Arts ogłosiło, że otwarta beta Battlefield V ruszy dla wszystkich chętnych niezależnie od platformy już 6 września. Dostępna będzie na platformy PC, PlayStation 4 i Xbox One.
Pliki pozwalające na udział w becie będzie można pobierać trzy dni wcześniej. Wybrani gracze będą mogli uzyskać dostęp do testów już 4 września - dotyczy to osób, które mają abonamenty Electronic Arts lub złożyli zamówienie typu preorder. Podczas testów dostępne będą też dwa z etapów trybu Grand Operations i pojawią się też Teatry Wojny.
Premiera pełnej wersji z kolei zaplanowana jest na 11 października. Mam nadzieję, że pozostałe mapy będą równie grywalne, co dotychczasowe a Grand Operations nie znudzą się po kilku podejściach. Jeśli przy okazji twórcy zrealizują obietnice - a chcę wierzyć, że po fiasco z Battlefront 2 to zrobią - możemy otrzymać naprawdę solidną produkcję.