Dobrze być niepiśmiennym, brudnym plebsem. Kingdom Come jak Gothic - pokazuje graczowi jego miejsce
Wieśniaczka skwitowała, że śmierdzę jak z wychodka. Z modyfikatorem -4 do charyzmy, brudnymi ubraniami i workiem skradzionych fantów ułożyłem się do snu na drewnianej pryczy. Rano nie było lepiej, bo poza niskim komfortem i higieną doszedł jeszcze głód. Stary chleb sprzed kilku dni? Mmm, pychota. Kingdom Come: Deliverance dobitnie pokazuje graczowi, gdzie jego miejsce w średniowiecznej hierarchii.
Henryk nie miał źle. W rodzinnej wsi był synem kowala. Wiązała się z tym masa przywilejów. Jego pobielany dom znajdował się na samym podzamczu. Spiżarnia w izbie zawsze była pełna worków z warzywami i owocami. Chłopak nosił czyste ubrania. Spał do południa. Nie narzekał na brak uwagi wieśniaczek a do tego mógł sobie pozwolić na pijackie tańce i zabawy. Sielanka trwała latami, dopóki wieś Henryka nie została spalona na skutek wojny rozrywającej średniowieczne Czechy.
W Kingdom Come: Deliverance tracimy wszystko i lądujemy na samym dole średniowiecznej hierarchii.
Niemal każda napotkana postać, a tych w otwartym świecie Kingdom Come żyje masa, jest od nas lepsza. Ma więcej pieniędzy. Posiada własne włości. Lepiej włada łukiem i mieczem. Nosi solidniejszy pancerz. Ma więcej charyzmy. Henryk znajduje się na samym początku łańcucha pokarmowego. Niczego nie potrafi, niczego nie wie i do niczego się nie nadaje. Z jego poobijanej gęby nie bije inteligencja, a byle rabuś rozkłada go w walce na miecze. Nie przesadzam.
Główny bohater Kingdom Come zmarnował młodzieńcze lata na hulankach i swawolach. To się mści, a ofiarą lekkodusznego stylu życia staje się sam gracz. Gdy bandyta na trakcie z łatwością zbijał mój nieporadny zamach mieczem, w duchu przeklinałem głupiego chłopaka, w skórze którego mnie umieszczono. To jednak tylko chwilowa słabość, ponieważ w ogólnym rozrachunku wybór niedojdy na protagonistę to najlepsze, co mogli zrobić twórcy.
Kingdom Come: Deliverance przypomina pod tym względem kultowego Gothica i karną kolonię górniczą.
Tam również początkowo byliśmy popychadłem bez żadnej renomy. Wszyscy posiadali lepsze pancerze i lepsze statystyki. Dopiero z czasem, zadanie po zadaniu, mozolnie budowaliśmy wachlarz własnych umiejętności. Musiały minąć długie godziny rozgrywki, abyśmy mogli stanąć naprzeciwko przeciętnych dowódców kolonii górniczej ze świadomością: nareszcie jesteśmy sobie równi! Ileż to dawało wtedy satysfakcji! Gracza niemal rozpierała duma.
Dokładnie tak samo jest w Kingdom Come: Deliverance. Minęło kilkanaście długich godzin, nim poczułem, że mogę iść w szranki ze strażnikami miejskimi. Jednak świadomość przebytej drogi, poczucie namacalnego progresu wyrażonego czymś więcej niż wartościami +20 do ataku i +20 do obrony to najlepsze, co może poczuć gracz. Zwłaszcza taki pamiętający pierwszego Gothica.
Rozwój postaci jest żmudny. Początkowo zdaje się nie przynosić rezultatów. Gdy jednak zaczniemy czuć, że nasz heros ewoluuje, każda zmiana na lepsze jest zasadna, sensowna i z góry wyczuwalna. Dzieje się tak dlatego, że w Kingdom Come: Deliverance awans z poziomu na poziom nie opiera się na prostym +1 do statystyk. Z nowym poziomem idą w parze zupełnie nowe umiejętności, które diametralnie zmieniają samą rozgrywkę.
Weźmy dwie różne gałęzie rozwoju - walkę bronią oraz naukę czytania.
Im częściej wymachujemy kawałkiem żelastwa, tym lepsi się w tym stajemy. Progres nie oznacza tylko tego, że trafiając ostrym narzędziem w przeciwnika zadajemy mu więcej obrażeń. Nasze zamachy stają się szybsze. Mniej się męczymy. Opanowujemy sekwencje ciosów, które przełamują gardę przeciwnika. Uczymy się radzić z odpychaniem i zwodniczymi ciosami ze zmianą środka ciężkości. To wszystko postępy, które widać i czuć zaraz pod kontrolerem, bez zagłębiania się w statystyki postaci.
Rozwój jest naturalny, płynny i instynktowny. To jak połączenie Gothica (nauczyciele) z Morrowindem. Tyczy się to nie tylko walki, ale wszystkich innych czynności. Łącznie z piciem alkoholu, polowaniem czy czytaniem książek. Nawet lektura średniowiecznych pism nie jest w Kingdom Come zerojedynkowa. Po opanowaniu podstaw elementarza wciąż nie poznajemy wielu liter. Grubsze tomiszcza są zbyt nieprzystępne, a łacina to już kosmos. Nauka, nauka i jeszcze raz nauka - wszystko, co robisz w Kingdom Come Deliverance, podlega tej prostej zasadzie.
Z tego powodu początkowy etap gry jest bardzo odpychający. Nie możemy w zasadzie niczego.
Przegramy każdą walkę z węgierskimi najeźdźcami. Złamiemy wytrych na każdym zamku. Nie przegadamy żadnego kupca. Gra dobitnie pokazuje graczowi, gdzie jego miejsce - na samym dnie społecznego bajora. Tylko kilkanaście godzin samozaparcia i determinacji ze strony gracza sprawia, że Henryk zaczyna wygrzebywać się z tego mułu. To test na wytrzymałość, który obleje wielu graczy. Zwłaszcza tych młodszej daty.
Jednak ci, którzy zostaną w świecie Kingdom Come, po czasie zaczną bawić się naprawdę dobrze. Chociaż wyzwaniem nie jest tutaj ratowanie galaktyki, a raczej utrzymanie się w siodle, takie przyziemne cele są bardzo odświeżające. Dzięki nim zawsze jest to robić w tej grze. Zamiast jednak przebierać w zadaniach, zastanawiam się, które umiejętności dzisiaj rozwinąć. Retoryka? Zielarstwo? Kradzież kieszonkowa? Opcji jest masa, a każda rozszerza możliwości rozgrywki.
Siadając przed konsolą, świat ratuję prawie codziennie. Raz Obcy, kiedy indziej zombie, czasem szaleńcy z atomowym przyciskiem w kieszeni. Pewnie dlatego nie wzbudza to już we mnie takich emocji, co pierwsza dobrze puszczona strzała, która trafia w zająca pędzącego przez czeski las. Bez żadnego kursora, celownika ani spowalniania czasu na bezdechu. Kingdom Come Deliverance jest tak przyziemne i odmagicznione, że aż fantastyczne. Niestety, grze daleko do ideału, o czym niebawem przeczytacie w naszej pełnej recenzji.
Tymczasem wracam poszukać jakiejś bali z wodą. Na wizytę w łaźniach mnie nie stać, a córka młynarza sama się przecież nie poderwie.