Need for Speed: Payback nie jest tragiczny, ale w baku tej gry są mikrotransakcje zamiast benzyny – recenzja
-Szefie, ludziom bardzo podoba mi się Forza Horizon 3. Otwarty świat, eksploracja okolicy, jazda po bezdrożach i tak dalej. -Forza jak Forza. Zobacz, jakie wyniki wykręcają w kinie Szybcy i Wściekli. Musimy zrobić grę w tym stylu. Wybuchy. Pościgi. Modni bohaterowie z krwi i kości! –Ale szefie, licencję ma Universal. Może zamiast tego wrócimy do korze… - Universal srersal. Dawaj mnie helikoptery i pojazdy opancerzone. No i te, jak im tam, mikrotransakcje.
Powyższy dialog powstał w mojej głowie, ale jestem przekonany, że rozmowa o kształcie i formule gry Need for Speed: Payback wyglądała bardzo podobnie. Nowa odsłona wyścigowej serii jest niczym zderzenie dwóch odmiennych koncepcji. Jak gdyby nad grą wideo pracowały dwie rywalizujące ze sobą ekipy. Każda z odmienną filozofią i wizją. Gracz znajduje się pośrodku tego starcia, zdezorientowany i zostawiony na pastwę mikrotransakcji.
Need for Speed: Payback jest jak zderzenie Szybkich i Wściekłych z Forzą Horizon.
To chyba pierwszy raz w historii serii, kiedy gracz może zjechać z asfaltowej drogi, a następnie wjechać na otwarte pola, łąki i pustynie. Payback wprowadza ułudę wolności, którą doskonale znają fani kapitalnej Forzy Horizon 3. Wzorem gry na Xboksa One, producenci Need for Speeda nafaszerowali połacie otwartej przestrzeni wyzwaniami, bonusami oraz znajdźkami.
W plenerze szukamy wraków samochodów, pakunków z wirtualną walutą oraz bilbordów do zniszczenia. Wykonując te czynności miałem uczucie deja vu. Inspiracja studia Ghost serią Horizon idzie bardzo daleko. Na tyle, że momentami czułem, jak gdybym znowu grał na Xboksie w świetny tytuł od Turn 10 Studios. Niestety, kiepski model jazdy (o którym szerzej piszę niżej) od razu sprowadzał mnie na ziemię i przypominał – to tylko nowy Need for Speed.
Poznawanie stylizowanego na Vegas świata gry to najlepszy element NFS-a. Wbrew pozorom Payback to nie tylko kasyna i pustynie. Widziałem masę pięknych miejsc, które eksponowały amerykańskie lasy, góry oraz wybrzeża. Małe miasteczka oraz przydrożne bary są pełne uroku. Infrastruktura drogowa została naprawdę dobrze zaprojektowana. Poszukiwanie znajdziek w takim środowisku to naprawdę, naprawdę sama przyjemność. Aż chce się przekręcić wirtualny kluczyk i po prostu pojeździć po okolicy, bez zagłębiania się w misje fabularne.
No właśnie – wątek fabularny. Oskryptowane misje są całkowitą negacją zasad panujących w świecie gier wyścigowych.
EA serwuje graczom momenty rodem z Szybkich i Wściekłych. Przejmowanie samochodu znajdującego się w przyczepie pędzącego, wypchanego wybuchającymi beczkami tira to tylko wierzchołek góry lodowej. Potem jest równie efekciarsko. Payback przeplata powtarzalne ustawki uliczne misjami fabularnymi, które mają się do rasowych gier wyścigowych jak Dacia do Mercedesa. W takich momentach NFS-owi znacznie bliżej do GTAV niż Most Wanted, Hot Pursuit czy Undergroundów.
Grubo szyte skrypty są tak łatwe do wychwycenia, iż niemal przewiercają się przez oprawę graficzną. Od razu czuć, że położenie wszystkich uczestników misji jest zależne od gracza. Radiowozy, konwoje, helikoptery – wszystko to jest reaktywne. Gdy cel ucieka, każdy zwalnia i na mnie czeka. Gdy prowadzę, pościg dostaje nierealnego kopa, aby cały czas stanowić zagrożenie. Nienawidzę takiego sztucznego wpływania na statystyki pojazdów. Tak zwany rubber banding jest w Need for Speed: Payback widoczny bardziej, niż w jakiejkolwiek poprzedniej odsłonie. Aż zęby zgrzytają!
Z drugiej strony, filmowe i oskryptowane misje są ciekawą odskocznią od powtarzalnych, klasycznych wyścigów. Need for Speed: Payback naprawdę nie ma wiele do zaoferowania w obszarze jazdy. Gra nie daje tej frajdy, co Most Wanted. Nie pojawia się ekscytacja charakterystyczna dla Hot Pursuit, a także zabrakło klimatu tak intensywnego, jak w Undergroundzie. Te wszystkie wybuchy i pościgi są bardziej śmieszne niż poważne, ale suma summarum stanowią dodaną wartość dla gry. Gdyby ich nie było, Payback stałby się nudniejszy.
Niestety, seria Need for Speed wciąż nie dostała satysfakcjonującego, ekscytującego modelu jazdy.
Zręcznościowe wyścigi nie muszą być złe. Pokazuje to seria Forza Horizon, w której łatwy do opanowania model jazdy jest niezwykle satysfakcjonujący. Grom na Xboksa daleko do symulacji, a jednak bawię się z nimi doskonale. Brak realizmu nie przeszkadza, bo rekompensuje to czysta frajda w dodawaniu gazu do dechy. Niestety, Need for Speed: Payback stoi na przeciwnym biegunie. Prowadzenie pojazdów to tutaj przeszkoda, nie nagroda. W wyścigową produkcję od EA gra się POMIMO systemu jazdy, zamiast dla niego.
Nie mam nic przeciwko nierealistycznym wyścigom. Payback to jednak nie wyścigi. To… bo ja wiem, połączenie curlingu ze sterowaniem małą żaglówką oraz prowadzeniem wózka widłowego. Samochody są nieziemsko przyczepne. Skręcają pod kątem 90 stopni, a następnie odbijają do prostej. Z drugiej strony, po przekroczeniu pewnego przeciążenia na zakręcie, auta zamieniają się w kostki mydła. Wszystko przez zaimplementowany do gry system driftu. Ten przeskok z przyczepności czołgu do ślizgu po lodowisku jest komiczny. Czuć linię, po przekroczeniu której pojazd przechodzi na alternatywny system. Nie da się jej przeoczyć. Jest jak próg zwalniający.
No i ten cholerny rubber banding. Na linii startu rywale o podobnej mocy silnika lubią pokazywać tylne zderzaki. Dostają sztucznego kopa, aby było kogo ścigać. Im bliżej mety, tym przeciwnicy są wolniejsi, czekając na gracza. Na kilkaset metrów przed finiszem konkurenci dosłownie wciskają pedał hamulca, dając się wyprzedzić w ostatniej chwili. Twórcy pewnie sądzili, że w ten sposób ich wyścigi staną się niezwykle emocjonujące. Skrypty są jednak tak widoczne, że poczucie sztuczności zabija całą frajdę. Co ironiczne, w kampanii Paybacka poruszany jest wątek ustawiania wyścigów przez „tego złego”. Zabawne, że EA robi to samo.
Need for Speed: Payback pogrążają mikrotransakcje wszyte w płatną, drogą grę.
W tej produkcji nie liczy się jak jeździsz, ani nawet czym jeździsz. Największy wpływ na przebieg wyścigu mają modyfikatory kolorowych kart wypadających między wyzwaniami. Ot, taki drogowy odpowiednik skrzynek z losową zawartością. Karty udają samochodowe części, które później instalujemy pod maską fury. Podzielone na grupy i wartości, karty mają decydujący wpływ na prędkość maksymalną, przyspieszenie czy przyczepność. Brawo EA, brawo.
Oczywiście nic nie stoi na przeszkodzie, aby dokupić sobie kart za prawdziwą gotówkę. Wtedy będziecie mieli pewność, że furka wyposażona w błyszczące części z najwyższej półki wygra każdy wyścig. Co z tego, że na pierwszym zakręcie wylądujemy na drzewie, jak później naprawimy to silnikiem z modyfikatorem przyspieszenie +50. W parze z kartami idzie dosyć wymagający poziom trudności. Zaimplementowany zapewne po to, aby gracze wydawali dodatkową kasę na lepszy sprzęt pod maską.
Need for Speed: Payback to kolejna obok Forzy Motorsport 7 drogowa ofiara zbyt wielkiej chciwości wydawcy. Wszechobecny trend na łatwą kasę z mikrotransakcji zażyna grę. Szkoda, bo tytuł na naprawdę solidne podstawy wyrażone w pięknym, otwartym świecie, który aż chce się zwiedzać.