Mercedes trolluje klientów nową Klasą X
X – taką literą Mercedes oznaczył swojego pierwszego od wielu lat pickupa. Prototypy i koncepty tego modelu prezentowano od dłuższego czasu i można znaleźć ich w internecie całą masę, teraz jednak pokazano oficjalny model produkcyjny – to już dokładnie to, co trafi do klientów.
Pick-upy są oczywiście kompletnie bez sensu. Ich popularność w Polsce – krótkotrwałą – zawdzięczaliśmy tylko przepisom podatkowym, pozwalającym odliczyć całość VAT-u z powodu otwartej przestrzeni ładunkowej. Jak już tylko polski przedsiębiorca odliczył VAT, natychmiast otwartą przestrzeń ładunkową zakrywał plastikową zabudową, żeby pojazd w ogóle mógł się do czegoś nadawać. Bzdurą jest bowiem auto z otwartym od góry bagażnikiem – nie można tam niczego zostawić, bo albo zamoknie, albo zostanie skradzione, za to może to efektownie wypaść podczas jazdy przez niezabezpieczone niczym burty.
Do tego pick-upy, również te produkowane współcześnie, to samochody o niemal przedwojennej, wybitnie przestarzałej konstrukcji. Niemal wszystkie mają ramę nośną, sztywny tylny most na resorach (tu akurat klasa X się wyróżnia – ma sprężyny!), wysoko położony środek ciężkości i najprostszy z możliwych napęd na 4 koła – dołączany ręcznie, bez centralnego dyferencjału.
Mimo tej anachronicznej budowy pick-upy wciąż świetnie się sprzedają: w Stanach Zjednoczonych najpopularniejszym nowym samochodem jest przecież pick-up (Ford serii F), a w Azji Południowo-Wschodniej stanowią one mniej więcej połowę floty samochodowej. Pick-up Toyoty, czyli legendarny Hilux, to najlepiej sprzedające się nowe auto w ponad 30 krajach na świecie – żaden inny model nie zbliża się do tego wyniku. Nic dziwnego, że Mercedes chciał wykroić kawałek tego tortu dla siebie.
Inna rzecz, że do tej pory producenci z tzw. segmentu premium raczej stronili od pick-upów. Nie znajdziemy ich w gamie Lexusa, Audi czy BMW. Próbę skonstruowania pick-upa premium podjął Ford z modelem Lincoln Blackwood: była to spektakularna porażka. Znacznie lepiej poradził sobie Cadillac z Escalade EXT – w niejednym hiphopowym teledysku w tle przewijają się pick-upy Cadillaca na 24-calowych kołach.
Ale żeby zrobił to Mercedes?
Zrobił to, bo było to tanie. Niemiecki producent od lat zacieśnia współpracę z aliansem Nissan-Renault. Właściwie to już w tej chwili jest ona bardzo bliska: silniki Renault napędzają Mercedesy klasy A, B, CLA, C i GLC, ponadto Mercedes sprzedaje Renault Kangoo pod własną marką jako model Citan, a luksusowy oddział Nissana, czyli Infiniti, oferuje klasę GLA przebraną za crossovera Q30. Klientom zdaje się nie przeszkadzać fakt, że kupując klasę A z bazowym dieslem, otrzymują Mercedesa, który dzieli silnik z Dacią Sandero. Nie będzie im zatem może przeszkadzać również to, że kupując klasę X, otrzymują Nissana Navarę z ładniejszym wnętrzem. Nie jest to bowiem w żadnym razie napakowana technicznymi nowinkami klasa GLE czy GLS z oberżniętym tyłem, tylko prosty, japoński pick-up na ramie.
Co ciekawe, oznaczenie „klasa X” ma sugerować, że Mercedes pozycjonuje ten model jako samochód osobowy. Wszak wszelkie pojazdy dostawcze i użytkowe w gamie Mercedesa otrzymują osobne nazwy słowne – Vito, Viano, Sprinter czy Vario.
Przyjrzałem się konstrukcji podwozia klasy X i z tego, co można zauważyć oraz wyczytać, w stosunku do znanego już pierwowzoru nie wprowadzono tu żadnych zmian. Jest rama, sztywny most, jest też załączany ręcznie napęd na 4 koła, który z powodu braku centralnego mechanizmu różnicowego nie nadaje się do załączania na asfalcie – to może budzić lekkie zdziwienie u klientów, którzy kupili sobie samochód klasy premium, ale po asfalcie muszą jeździć w trybie 2WD, podczas gdy Dacia Duster 4WD sama załącza napęd 4x4 w razie konieczności. Jest za to reduktor i opcjonalna blokada tylnego mostu, czyli przewidziano możliwość jazdy w prawdziwie trudnym terenie. Od przyszłego roku do gamy ma dołączyć wersja ze stałym napędem 4x4 – szkoda, że nie przedstawiono jej od razu, bo w konkurencyjnym VW Amaroku jest dostępna już od dłuższego czasu.
W kwestii silników też szału nie ma. Na razie oferowane są dwie jednostki wysokoprężne 2.3 dCi, oznaczone jako X 220 d i X 250 d. To silnik Nissana-Renault opracowany z myślą o samochodach dostawczych i użytkowych, spotykany np. w dużym vanie Master. Właściwie to dobra wiadomość, bo wiele Masterów przejechało już ponad 300 tys. km bez awarii, zatem i z klasą X ten silnik powinien dać sobie radę. W 2018 r. ma pojawić się diesel V6, ten sam, który jest już w Nissanie – i ten sam, który trafiał np. do niepopularnego w Europie Renault Latitude. Ta właśnie jednostka ma łączyć się ze stałym napędem na 4 koła.
Oczywiście, aby odwrócić uwagę klientów od znikomej zawartości Mercedesa w Mercedesie, przygotowano mnóstwo możliwości personalizacji, długą listę elementów podnoszących bezpieczeństwo czy gadżety w rodzaju wyboru jednego z pięciu trybów jazdy – czyli coś, co dobrze wygląda w folderze reklamowym, a potem i tak nikt z wyjątkiem właścicieli Porsche z tego nie korzysta.
Klasa X będzie dostępna w Europie, Australii, RPA i Ameryce Południowej, przy czym na każdym z tych rynków kierowana jest do innego odbiorcy – co zresztą szczegółowo opisano w prezentacji prasowej. W Argentynie mają kupować go rolnicy, w RPA – indywidualiści podążający za trendami (czy sprzedawanie cudzych produktów pod własną marką to trend, za którym warto podążać?), a w Europie fani przygód i sportów uprawianych pod gołym niebem. Dość karkołomne połączenie, bo rolnik oczekuje czegoś innego niż fan paralotniarstwa, ale koniec końców nie ma to znaczenia, bo jest znaczek Mercedesa, jest marka premium, jest świetnie – a że to w sumie inne auto, jakie to ma już dziś znaczenie? Pozostaje tylko czekać, aż Apple zacznie sprzedawać smartfony LG jako własne, żeby „zwiększyć zasięg rynkowy”.
Nie zrozumcie mnie źle, ja jako miłośnik przedpotopowej motoryzacji gorąco kibicuję Mercedesowi we wprowadzaniu na rynek kolejnych przestarzałych modeli. Obawiam się tylko, jak przyjmą to klienci – zwłaszcza gdy dotrze do nich, że mogą po prostu pójść i kupić sobie Nissana.