REKLAMA

Jak robić duże pieniądze na self-publishingu i dlaczego e-booki muszą być drogie - wyjaśnia Michał Szafrański

Michał Szafrański jest postacią, której nikomu przedstawiać nie trzeba. Jego blog, Jak Oszczędzać Pieniądze oraz podcast Więcej Niż Oszczędzanie Pieniędzy przyciąga co miesiąc setki tysięcy odbiorców. O jego nowym projekcie - książce "Finansowy ninja" - słychać ostatnio wszędzie, a ja miałem przyjemność porozmawiać z Michałem o procesie jej wydania, wchodząc w szczegóły, których nie ujawniłby żaden wydawca.

05.08.2016 08.58
Michał Szafrański o self-publishingu.
REKLAMA
REKLAMA

A zatem bez zbędnych wstępów - więcej o "Finansowym ninja" możecie dowiedzieć się w mojego wcześniejszego artykułu na Spider's Web, a książkę można zamówić pod adresem Finansowyninja.pl. Zapraszam do rozmowy z Michałem Szafrańskim, która - w moim odczuciu - jest najbardziej wartościowym źródłem informacji o samopublikowaniu książki, jakie znajdziecie w polskim Internecie. Czysta wiedza, pełna transparentność, samo mięcho.

Łukasz Kotkowski, Spider's Web: Przedsprzedaż trwa od niecałego miesiąca, a już możemy mówić o sprzedażowym sukcesie. Ile osób jak dotąd sięgnęło po "Finansowego Ninja?"

Michał Szafrański: Na chwilę obecną, po niecałym miesiącu przedsprzedaży i na miesiąc przed oficjalną premierą, sprzedałem już 4975 egzemplarzy książki papierowej. I myślę, że to jest najważniejsza metryka. Poza tym – w ramach droższych pakietów obejmujących książkę papierową i ebooka – klienci nabyli 1775 egzemplarzy ebooka. Sprzedaż samego ebooka, bez żadnych dodatków, wyniosła 111 sztuk.

W wywiadzie dla Antyweb powiedziałeś, że przygotowanie pierwszego nakładu kosztowało Cię 85 tysięcy złotych - jak rozkładają się te koszty "per egzemplarz"? Ile kosztuje profesjonalne przygotowanie książki do druku?

Moją największą inwestycją były koszty przygotowania samej książki oraz całej infrastruktury do jej sprzedaży – bo książkę wydaję samodzielnie i poza tym, że jestem jej autorem, wcieliłem się także w rolę jej wydawcy i dystrybutora. Suma tych kosztów na dzień dzisiejszy to 30 709 zł (kwota netto).

Wydatki związane z samym przygotowaniem książki to 18 220 zł - koszt redakcji, dwóch korekt, opracowania rysunków do książki, okładki i składu oraz opracowania ebooków w różnych wersjach. Wysokość kosztów wynika z dwóch czynników: książka ma dużą objętość – 544 strony, a do tego popełniłem tu kosztowne błędy, np. niemal dwa razy zapłaciłem za skład, bo w międzyczasie przekazałem prace do innego grafika.

Pozostałe 12 488 zł to koszty przygotowania sklepu internetowego, napisania interfejsów integrujących sklep z wykorzystywanym przeze mnie systemem mailingowym i automatyzujących cały proces sprzedaży, koszty opracowania dodatkowego ebooka „Finansowy ninja – rysunkowe streszczenie” zawierającego kilkadziesiąt stron komiksowego streszczenia mojej książki (wartość dodana dla osób zamawiających droższe pakiety) oraz koszty materiałów promocyjnych, takich jak przygotowanie ładnej strony sprzedażowej, nagranie filmów promujących książkę i nawet wykonanie taśmy, którą będą oklejone paczki z książką.

Finansowy-Ninja_BDT_zbiorcze class="wp-image-509922"

I trzeba podkreślić, że nie ma tu żadnych kosztów reklamy. Dotychczas działania promocyjne prowadzone są przeze mnie samodzielnie bez płatnej reklamy. Wszystko dzieje się organicznie.

Do kosztów jednorazowych dochodzą koszty druku 10 tys. egzemplarzy książki – dokładnie 56 600 zł. Ten koszt poniosłem dopiero po zarobieniu pieniędzy w przedsprzedaży.

Łączna kwota kosztów to 87 309 zł. Przy obecnej sprzedaży to 17,55 zł na egzemplarz. Oczywiście z każdym sprzedanym egzemplarzem koszt jednostkowy spada. Przy sprzedaży całego nakładu wyniesie 8,73 zł na egzemplarz.

Warto jednak dodać, że nie są to jedyne koszty. Jako wydawca i sprzedawca ponoszę także koszty prowizji dla firmy obsługującej płatności, koszty pakowania i wysyłki książki oraz kwoty darowizn na rzecz programu Pajacyk prowadzonego przez PAH.

Każda książka finansuje bowiem jeden posiłek dla niedożywionych dzieci. To dodatkowe 16-18 zł kosztów na egzemplarz w zależności od pakietu nabywanego przez kupującego. Na szczęście kwota ta zmniejszy się o około 10 zł po okresie przedsprzedaży. Koszt wysyłki nabywcy książki będą pokrywać z własnej kieszeni.

Komentując wpis na moim Facebooku powiedziałeś bardzo zastanawiającą rzecz - ebook się nie opłaca. Mógłbyś nieco rozwinąć tę myśl? Dla mnie i pewnie dla wielu czytelników może się to wydać kontr-intuicyjne, przecież „przygotowanie ebooka prawie nic nie kosztuje”.

Jako czytelnik uwielbiam ebooki. Jako wydawca – nie jestem ich entuzjastą. Papierowa książka z ISBN objęta jest stawką VAT 5%. W efekcie sprzedając książkę np. za 49,90 zł brutto przychód netto wyniesie 47,52 zł. Ebooki muszą być jednak sprzedawane ze stawką VAT 23%.

W efekcie przy koszcie 49,90 zł brutto, przychód netto wynosi 40,57 zł. Nie oszukujmy się – 7 zł na egzemplarzu piechotą nie chodzi. Zauważ, że ta różnica spokojnie wystarcza na pokrycie samych kosztów druku książki papierowej (5,66 zł za egzemplarz) i niemalże całkowicie wystarcza na pokrycie wszystkich kosztów przygotowania i wydrukowania książki, które oszacowaliśmy na 8,73 zł. Paradoks?

Do tego dochodzi drugi aspekt: klienci przyzwyczaili się, że ebook jest tańszy od książki papierowej. Istnieje duża presja na obniżanie cen. Ja i tak wywołałem sporo kontrowersji wyceniając swój ebook na 49,90 zł. Więcej osób narzeka na cenę ebooka niż na cenę książki papierowej, kosztującej 69,90 zł. Uwzględniając różnice w stawkach VAT, przychód netto to odpowiednio 40,57 zł i 66,57 zł. Nawet po uwzględnieniu kosztów druku i wysyłki nadal zarabiam lepiej na książce papierowej niż ebooku.

Do tego dochodzi jeszcze jeden istotny aspekt – piractwo. Ebooka dużo łatwiej ukraść i nielegalnie dystrybuować. W przypadku książki papierowej jest to trudniejsze. Spodziewam się, że to może być również jedną z przyczyn słabej sprzedaży ebooków – po prostu trafiają one szybko do „drugiego obiegu”. Słyszałem, że za cyfrowy bestseller uważa się sprzedaż 2500 egzemplarzy ebooka. To bardzo nisko ustawiona poprzeczka.

Wcale mnie nie dziwi, że nadal „punkty lansu” zdobywa się przede wszystkim za sprzedaż książki wydanej na papierze. To produkt fizyczny, namacalny, taki, który można postawić na półce i w którym może się znaleźć odręczny autograf autora. Nie ma też problemów z legalnym pożyczeniem książki znajomemu. W przypadku ebooków nie wiadomo do końca, gdzie kończy się wypożyczanie, a zaczyna kradzież.

Jak myślisz, Self-Publishing to przyszłość rynku wydawniczego? Czy raczej niewielka nisza dla twórców, którzy zbudowali sobie własną grupę odbiorców przed wydaniem książki?

Moja odpowiedź na to pytanie zostanie odebrana jako tendencyjna. Odpowiem więc na około.

Ja mam bardzo biznesowe podejście. Jeśli nad czymś się napracuję – a tak właśnie było z książką – to mam zawsze dwa cele: chcę żeby dzieło dotarło do jak największej liczby osób i chcę być beneficjentem ewentualnego sukcesu.

Celów tych nie da się pogodzić w przypadku współpracy z tradycyjnym wydawcą. Za dużo jest pośredników. Kolosalną część przychodów pochłania sieć sprzedaży. Zarobić musi też wydawnictwo. Autorowi zostają ochłapy – od 3% do 10% ceny z okładki po odliczeniu VAT.

Michal-Szafranski-1-fot-Agnieszka-Wanat class="wp-image-509924"

Do tego w żaden sposób nie może on zweryfikować, czy wydawca go nie oszukuje na rozliczeniach. Wypłaty dla autora uzależnione są od zapłaty faktur przez sieć sprzedaży, a prawda jest taka, że zaległości księgarni w stosunku do wydawców bywają gigantyczne. Jest to plagą i normą w branży wydawniczej. W rzeczywistości części pieniędzy po prostu nie da się odzyskać. Z mojej perspektywy i patrząc z zewnątrz wygląda to trochę tak, jakby wszyscy oszukiwali wszystkich. Nie chciałem brać sobie na głowę takiego ryzyka.

W gruncie rzeczy to ja, jako autor, wkładam najwięcej wysiłku i najwięcej inwestuję w książkę. W moim przypadku były to blisko dwa lata pracy. Nikogo nie powinno więc dziwić, że chcę zarobić na książce proporcjonalnie najwięcej. W przypadku tradycyjnego wydawcy to niemożliwe. Tak skonstruowany jest ten biznes. Jedynym panaceum jest właśnie self-publishing.

Dzisiaj i tak wiele bestsellerów bazuje na rozpoznawalności nazwiska autora. Kiedyś, w czasach, gdy nie było Internetu, prawdą było, że to wydawca był tzw. gate-keeperem – on miał klucz do bram świata książek.

Wydawcom wydaje się, że rozdają karty na rynku wydawniczym. To nie jest już prawdą. Dzisiaj wydawcy są między młotem a kowadłem. Nie przeżyją bez autorów i bez sieci sprzedaży.

To duże sieci takie jak Empik i Matras oraz duzi dystrybutorzy rządzą tym rynkiem i świetnie „tresują” wydawców, którzy bezwiednie ulegają ich presji sprzedając towar za pół ceny, płacąc za dobrą ekspozycję książki i godząc się na długie terminy płatności. Dziś wydawcy mogą więc żerować przede wszystkim na autorach. Iść w masę, produkować setki tytułów rocznie – tylko po to, żeby zagwarantować sobie duży obrót.

W takiej gonitwie autor nie ma szansy na dobrze zrealizowaną, indywidualną promocję i na skorzystanie z know-how wydawcy. Jednocześnie wydawcy szukają przede wszystkim takich autorów, na których będą mogli dobrze pasożytować: celebrytów, blogerów, vlogerów i innych osób, których nazwisko gwarantuje sprzedaż na konkretnym poziomie. Sęk w tym, że dzisiaj rozsądny autor może świetnie żyć z książek bez wydawcy i bez tradycyjnej dystrybucji – opierając się wyłącznie na Internecie.

Na początku wieku obserwowaliśmy początek agonii rynku wydawców prasy, którzy nie potrafili znaleźć modelu na wykorzystanie Internetu. Obecnie to samo dzieje się z rynkiem tradycyjnych wydawców. Mam nadzieję, że niektórzy z nich zrozumieją, że próbują zarabiać zbyt dużo za proste usługi redakcji, korekty i składu. Ktoś może powiedzieć, że dają zasięg i wsparcie marketingowe.

Ja uważam, że nie potrafią zagwarantować ani jednego, ani drugiego.

Nie sądzisz, że wielu – zwłaszcza początkujących – autorów, może uznać Twój przykład za niezbyt miarodajny? Ostatecznie jesteś bardzo popularnym, szanowanym blogerem, z ugruntowaną pozycją.

Wiem, że przykład mojego self-publishingu jest szczególny, bo zainwestowałem wcześniej swój czas w zbudowanie poczytnego bloga i mam wielu Czytelników, z których część sięgnęła po książkę. Pełna zgoda. Sęk w tym, że ja uważam, że to jest prawidłowy scenariusz dla każdego autora.

Uważam, że zamiast łazić po wydawnictwach i przekonywać do wydania książki, która i tak nie będzie miała należytej promocji, lepiej skupić się na szukaniu potencjalnych jej nabywców w sieci.

Na co najmniej rok przed premierą zacząć komunikować w sieci to, co robimy, dać szansę naszym potencjalnym czytelnikom na kształtowanie publikowanej książki, zweryfikować potrzeby i zaadresować konkretne problemy; tłumaczyć, dla kogo ta książka jest, a kto nie powinien po nią sięgać. Budować relacje, które spowodują, że klient będzie nas prosił o to, byśmy jako autor przyjęli jego pieniądze i dali mu w końcu tę cholerną książkę.

Finansowy-Ninja_zbiorcze class="wp-image-509928"

Przejaskrawiam, ale uważam, że to jest właśnie droga do sukcesu. Zgromadzenie społeczności kilkuset lub kilku tysięcy osób naprawdę zainteresowanych tym, co będzie w naszej książce. I sprzedając samodzielnie, i z pominięciem pośredników, autor zarobi w ten sposób wielokrotnie więcej, niż z tradycyjnym wydawcą.

Mam nadzieję, że patrząc na przykłady takie jak mój, autorzy zdecydują się podejmować trud samodzielnego wydawania książek. Myślę, że jest to dużo łatwiejsze niż kiedykolwiek – zwłaszcza w domenie książek non-fiction, czyli wszelkich poradników. Co do fikcji – nie wypowiadam się. To nie moja dziedzina.

Niemniej jednak wyobrażam sobie, że i tutaj można jeszcze przed premierą budować społeczność osób zainteresowanych tematyką książki.

Obserwując samopublikujących z sukcesami autorów w Polsce i na świecie nie mogę się oprzeć wrażeniu, że to jednak zabawa dla a) ludzi z zasobnym portfelem b) ludzi z ogromnym zasięgiem i wierną społecznością.

Po pierwsze – nie nazwałbym tego zabawą. Po drugie – grubość portfela i zasięg nie są istotne. Pieniądze na wydanie książki bardzo łatwo zdobyć. Koszty można zamknąć w 5000 zł a cały proces inwestycyjny – w trzech miesiącach.

Podobnie jest z zasięgiem. Nie trzeba go mieć. Można go zbudować. Ważne jest to, czy autor gotowy jest zainwestować swój czas – czasami lata – w zbudowanie audytorium dla swojej książki jeszcze zanim ją napisze. Im lepiej „wyceluje” w grupę docelową i im więcej energii poświęci na dostarczanie przez dłuższy czas prawdziwej wartości potencjalnym nabywcom, tym lepsze będzie miał efekty. To proces przygotowywania gruntu pod inwestycję, która zarabiać będzie latami – zwłaszcza jeśli nie planuje się ograniczyć do jednej książki.

Można to porównać do brania kredytu hipotecznego. Większość osób idzie do banku po kredyt, gdy ma już podpisaną umowę przedwstępną zakupu mieszkania. Zbyt późno. Bank – tak jak wydawca otrzymujący już napisaną książkę – wie, że jesteśmy pod ścianą. Dlaczego miałby dać nam dobre warunki? Wygrywają ci, którzy potrafią przygotować się do wzięcia takiego kredytu z co najmniej półrocznym wyprzedzeniem.

Zadbają o zbudowanie zdolności kredytowej, dopilnują aby mieć dobrą wiarygodność kredytową – czyli wysoki scoring w BIK. Odpowiednio wcześnie złożą wnioski kredytowe i zagwarantują sobie długi czas na zakup mieszkania w umowie przedwstępnej. Taki wiarygodny klient otrzymuje lepsze warunki od banku, a przy tym przebiera w ofertach. Tylko dlatego, że zainwestował swój czas wcześniej w poprawienie swojego wizerunku. Zero magii.

Jeśli priorytetem dla autora jest, aby rodzina mogła zobaczyć jego książkę na półce w Empiku, to rzeczywiście powinien rozmawiać z wydawcą. Jeśli jednak chce na książce zarobić, to do sfinansowania produkcji książki papierowej wystarczy mu już kilkaset sprzedanych egzemplarzy.

Każdy kolejny to czysty zysk. Ja wierzę, że każdy może znaleźć kilkuset nabywców, oferując im coś więcej niż tylko książkę, np. możliwość kontaktu z autorem.

Twój blog ma ponad 274 tys. UU, podcast ponad milion odtworzeń. W świetle tych liczb konwersja na sprzedaż książki nie wydaje się być wcale taka ogromna. W związku z tym chciałem zapytać, czy self-pub ma jakikolwiek sens w przypadku kogoś, kto ma znacznie mniejszą liczbę początkowych odbiorców? Czy można wydać samodzielnie z sukcesem, nie będąc Szafrańskim, Jasonem Huntem lub Gonciarzem?

Nie znam self-publishera, który nie byłby zadowolony z tego, że wydał książkę samodzielnie – bez względu na to, czy generuje sprzedaż na poziomie 300, czy kilku tysięcy egzemplarzy. Oczywiście osiągnięcie dużej sprzedaży i spektakularnych rezultatów finansowych wymaga dużego zasięgu. Nie każdy musi jednak generować duże dochody z samej książki.

Własna książka pozwala także zarabiać na inne sposoby. Mówi się, że sankcjonuje status eksperta w danej dziedzinie. Za tym mogą iść inne produkty i usługi. Książka jest tylko takim wytrychem otwierającym różne drzwi. Najlepszą wizytówką, jaką można sprezentować innej osobie. Doradca kredytowy, który wydał książkę o tym, jak mądrze wziąć kredyt hipoteczny, nie może się opędzić od klientów. Autor książki o negocjacjach ma zapełniony kalendarz drogich szkoleń. To wszystko są efekty tego, że dali się poznać jako eksperci.

Finansowy-Ninja_Ksiazka_iPad class="wp-image-509929"

Słusznie zauważasz, że nawet w moim przypadku duża liczba czytelników bloga nie gwarantuje wysokiej sprzedaży. Ruch na moim blogu jest aktualnie niższy – głównie przez miesiące mojej mniejszej aktywności ze względu na prace nad książką – wynosi około 200 tys. UU miesięcznie. Książka „Finansowy ninja” nie jest idealnie wycelowana w grupę docelową bloga, więc nie dziwi mnie, że nie kupi jej ktoś, kto już panuje nad finansami. Nadal jednak działają zasady lejka sprzedażowego. Przy zerowych nakładach na reklamę książkę w ciągu miesiąca kupiło 2,5% osób odwiedzających blog i to prawdopodobnie w najgorszym możliwym okresie – gdy większość z nas wydaje pieniądze na urlopy.

Ja uczę Czytelników bloga jak oszczędzać pieniądze. Obiektywnie „Finansowy ninja” z ceną 70 zł jest pozycją drogą, w porównaniu z innymi książkami. Nie dziwi mnie, że niektórzy czekają z decyzją o zakupie do czasu pojawienia się pierwszych recenzji tych osób, które za książkę musiały zapłacić. Dopiero wtedy będzie wiadomo, czy jest ona warta swojej ceny.

Wiadomo, że sukces sprzedażowy "Finansowego Ninja" to wypadkowa wszystkiego, co robiłeś przez ostatnie lata, by zbudować swoją markę, blog, etc. Jeśli ktoś tej marki jeszcze nie ma, a mimo wszystko chciałby wydać książkę, nadal poleciłbyś mu self-publishing? Czy może lepiej udać się od razu do tradycyjnego wydawnictwa, przyjmując na klatę wszystkie minusy takiej współpracy, ale mając nadzieję na dotarcie do szerszego grona odbiorców?

Jeśli ktoś nie ma jeszcze swojej marki i planuje wydać książkę, to polecam, aby przede wszystkim jak najszybciej zaczął budować swoją obecność w Internecie. Nawet jeśli planuje współpracować z wydawcą.

Wydawcy otrzymują setki propozycji miesięcznie od osób, które chciałyby wydać książkę. Trzeba wcześniej przemyśleć, w jaki sposób się wyróżnić się na tle innych kandydatów.

Wydawcy wcale nie mają dobrego nosa. Wiele propozycji jest odrzucanych. Większość ogólnoświatowych autorów olbrzymich bestsellerów także była odrzucana przez wydawców. Wielokrotnie. Dotyczyło to nawet Harry Pottera, za którego dzisiaj dałby się pokroić każdy wydawca.

A skoro już i tak trzeba budować własną markę, to dlaczego nie robić tego na własny użytek? Niskie zarobki autorów są bardzo wstydliwym tematem i zamiata się ten problem pod dywan. Moim zdaniem całkowicie niesłusznie. Ja uważam, że trzeba o tym krzyczeć i pokazywać, że autorzy nie są skazani na wydawców, że self-publishing jest realną alternatywą – dla tych osób, które gotowe są zainwestować w budowę swojego audytorium.

Prosto z mostu - myślisz, że na beletrystyce da się jeszcze dzisiaj zarobić, szczególnie w modelu self-publishingowym? Wiadomo, na rynku międzynarodowym jest sporo głośnych nazwisk, w Polsce też pewnie znajdziemy kilku dobrze sprzedających i zarabiających autorów powieści, choćby Bondę, Miłoszewskiego, czy ostatnio Remigiusza Mroza... ale czy porywając się na self-publishing, można dobrze wydać i zarobić na beletrystyce?

Nie znam się na beletrystyce. Przykłady osób, które wymieniłeś pokazują, że się da. Wydawcy oczywiście będą przekonywać, że dotyczy to nielicznych, ale tak naprawdę każdy z tych autorów sam zapracował na własną markę. Self-publishing warto traktować jak dziedzinę długodystansową. Być może pierwsza książka nie będzie olbrzymim sukcesem finansowym, ale da nam fundament, na którym będzie można budować kolejne, poprawić błędy, poszukać kolejnych wartości dla czytelników.

Podstawową przewagą self-publishingu – często pomijaną w rozmowach – jest fakt, że jako autor masz możliwość osobistego kontaktu z każdym nabywcą Twojej książki. Tego nie ma nawet tradycyjny wydawca, który prowadzi sprzedaż przez księgarnie.

Ja znam imię, nazwisko, email, adres i telefon każdego nabywcy mojej książki. Mogę podnieść słuchawkę i dopieścić klienta. Mogę wysłać mu kartkę na święta. Oczywiście to są koszty, ale jest to także inwestycja w dobre relacje.

Pisząc kolejną książkę, mogę zapytać dotychczasowego nabywcę o opinię, informować na bieżąco o postępach prac, pokazywać „kuchnię” wydawniczą.

W przypadku beletrystyki mogę zdradzać mu tajniki świata przedstawianego w książce, charakteryzować postacie. Umiejętnie budować napięcie i umilać oczekiwanie na finalny produkt, jakim jest książka. Który z tradycyjnych wydawców dzisiaj to robi? Autor może sobie na to pozwolić – o ile tylko gotowy jest zadbać o promocję i kontakt z czytającymi nie mniej niż o napisanie książki.

To teraz od strony nie-finansowej, a praktycznej - jak przebiegała praca nad książką? Podzielisz się samym procesem? W jakim programie piszesz? Miałeś jakiś ustalony rytm dnia w czasie pracy nad "Finansowym Ninja"?

Moją podstawową aplikacją do pisania książki był Scrivener (więcej na jego temat możecie przeczytać na łamach Spider’s Web -przyp. Red.). To specjalny edytor dla autorów, który znacznie usprawnia proces pisania, chociaż na pierwszy rzut oka wydaje się toporny. Przekonałem się do niego 4 lata temu i w nim również powstaje większość moich wpisów na bloga.

Prace nad książką bardzo mi się dłużyły. Podszedłem do tego zadania zdecydowanie zbyt optymistycznie. Tzw. research i planowanie struktury książki trwały około rok, przy czym była to praca bez żadnego ciśnienia. Po prostu notowanie luźnych przemyśleń i wypełnianie notesu różnymi wersjami wykresów, danych oraz informacji. Równolegle tworzyłem również wstępny plan marketingowy i sprzedażowy. Rozważałem różne warianty, m.in. to czy prowadzić przedsprzedaż, jak długą, jakie pakiety zaproponować itp. Większość z widocznych obecnie efektów, to efekt tamtych początkowych przemyśleń.

Pisanie książki rozpocząłem pod koniec 2014 roku, przy czym w sposób ciągły usiadłem do niej w lipcu 2015 roku. Zakładałem, że wystarczy kilka tygodni solidnej pracy, ale założenie okazało się błędne. W II połowie 2015 r. nie mogłem poświęcić książce tyle energii, ile bym sobie życzył. Dopiero od lutego 2016 r. tworzyłem ją w sposób ciągły, rezygnując z większości innych zadań – w tym także mocno zaniedbując tworzenie nowych treści na bloga. Kolejne pięć miesięcy podporządkowane było wyłącznie „Finansowemu ninja”.

Modern e-book lays on the old paper book lighted from above class="wp-image-509940"

W tym okresie wstawałem rano, pisałem tak długo, jak mogłem, a gdy już nie miałem siły pisać, to redagowałem wcześniej napisaną treść. Przez cały ten okres nie miałem poczucia bym wypracował powtarzalny schemat pracy.

Bywały dni, gdy pisałem tysiące wyrazów. Bywały i takie, gdy męczyłem się i kręciłem cały czas w kółko. Nauczyłem się jednak, że nie można odpuszczać - zwłaszcza wtedy, gdy nie idzie. Pokusa na rzucenie wszystkiego w diabły była bardzo duża. Przerwy nie działały na mnie regenerująco. Jeszcze mniej chciało mi się po takim zawalonym dniu wracać do pisania. Zdecydowanie mnie ta książka zmęczyła. Ja jestem zadaniowcem, który lubi widzieć postęp. Przy tego typu książce – trudno go wiedzieć. Zwłaszcza wtedy, gdy większość treści jest już napisana i po prostu się ją szlifuje.

Miłym i bardzo potrzebnym przerywnikiem były spacery z Żoną. Chociaż nieregularne, to odrywały mnie skutecznie od pracy. Chociaż i na nich dominowały tematy związane z samodzielną publikacją książki.

Czego nauczyło Cię napisanie i wydanie książki? Masz jakieś przemyślenia, którymi chciałbyś się podzielić z czytelnikami, którzy może też myślą o podejmowaniu własnych pisarskich prób?

Pewnie powiem teraz truizm, ale kluczowe jest by wiedzieć, dla kogo pisze się książkę. Zdefiniować tego swojego idealnego odbiorcę. Dać mu wiek, zainteresowania, nawyki, znajomych, sytuację materialną, miejsce zamieszkania i nawet imię. Jeśli już w trakcie pisania uznamy, że ten awatar czytelnika jednak powinien mieć inne cechy – to nie bać się zmian.

Oczywiście to wymusza przepisanie napisanych już fragmentów. Tak było u mnie. Ale dzięki temu wiem precyzyjnie dla kogo jest ta książka.

Warto także poszukać swojego stylu. Ja szukałem inspiracji u amerykańskich autorów. Czytałem wywiady z nimi i analizowałem ich sposoby pisania książek. Nie bardzo się w nich odnalazłem. Niektórzy amerykańscy autorzy sugerują, że książki nie trzeba pisać linearnie i że można wybierać sobie do napisania danego dnia te fragmenty, które nam pasują. Mi taka metoda „skakania po książce” kompletnie się nie sprawdziła. „Finansowego ninja” pisałem po kolei – rozdział po rozdziale. Dopiero przy takim podejściu miałem poczucie kontroli.

Kolejna wskazówka: ja, jako autor, walczyłem z wątpliwościami, czy to co robię, jest wystarczająco dobre. Czy „Finansowy ninja” rzeczywiście będzie miał szansę pozytywnie wpłynąć na finanse jego czytelników? Czy książka nie jest zbyt banalna lub zbyt skomplikowana? W ich rozwiewaniu pomogło pokazywanie fragmentów książki Żonie i znajomym. Te wczesne recenzje i sugestie pomogły mi uwierzyć, że idę w dobrą stronę i nie ma podstaw do zbyt dużych obaw.

Gdybym mógł cofnąć czas, to dałbym fragmenty książki pierwszym recenzentom znacznie wcześniej. Zbyt długo biłem się sam z negatywnymi myślami.

Zrobiłeś trailer książki, teraz widzę, że nagrywasz jakby "making-of", wiem, że będą też podcasty, nie mówiąc o tym, że tylko przez ostatni tydzień widziałem wywiad z Tobą w 10 różnych miejscach. To jest właśnie ta promocja, której próżno szukać o tradycyjnego wydawcy? Możesz zdradzić, ile kosztują Cię takie działania i czy mają wymierne przełożenie na przyspieszenie (przed)sprzedaży książki?

Z przyjemnością odsłonię kulisy – zwłaszcza, że mitem jest, że są to działania drogie. Zacznę od tego, że jedynym kosztem pieniężnym, jaki dotychczas poniosłem na działania marketingowe, był koszt przygotowania filmu z drukarni – wyniósł dokładnie 1710 zł. Sam trailer do książki nakręciłem za darmo. Igor Wojtkowiak, czytelnik mojego bloga, wolał, bym poświęcił mu nieco czasu na rozmowę, niż płacił za efekty jego pracy.

Co do wywiadów, wpisów i recenzji w sieci oraz występów w rozgłośniach radiowych to wszystkie te działania są czystym PR-em. Nie zapłaciłem za nie ani grosza. Oczywiście musiałem poświęcić swój czas i zarezerwować około trzech tygodni mojego czasu na bycie dyspozycyjnym na potrzeby mediów.

Michal-Szafranski-5-fot-Agnieszka-Wanat class="wp-image-509933"

Musiałem także wymyślić, w jaki sposób zainteresować media moim komunikatem. Skorzystałem także z relacji budowanych w ciągu ostatnich 4-ech lat – znam już nieco dziennikarzy i wielu blogerów, i podcasterów. Opracowałem długą listę tych, których mogła zainteresować moja książka lub historia o jej samodzielnym wydawaniu. Przygotowałem odpowiednie wiadomości i napisałem indywidualne e-maile. Poza tym rozesłałem także szeroko oficjalną informację prasową.

Efekty tych działań są zauważalne, ale jednocześnie trudne do precyzyjnego zmierzenia. Wiele z osób, które dowiadują się z różnych mediów o „Finansowym ninja” po prostu wpisuje tytuł książki w Google lub bezpośrednio wchodzi na stronę finansowyninja.pl. Ale są również jednoznacznie widoczne efekty - np. gdy rozmowę ze mną opublikował Karol Paciorek, posiadający duże audytorium na YouTube, to zaobserwowałem wzrost sprzedaży w kilku kolejnych dniach.

Takiej promocji nie zapewniłby mi żaden z tradycyjnych wydawców. Oni chyba bardziej wierzą w sens opłacenia półki np. za 20 tys. zł w Empiku czy Matrasie. Ja nie lubię wydawać w tak banalny sposób pieniędzy.

Wolę sfinansować produkcję czegoś, co niesie realną wartość dla czytelników, np. właśnie film prezentujący kulisy procesu drukowania mojej książki. Wierzę, że takie mądrze realizowane działania promocyjne są dużo skuteczniejsze. I cieszę się, że mam już na to nawet konkretne dowody.

W kilku zdaniach - jaka jest największa wartość, którą czytelnik wyniesie z "Finansowego Ninja"?

Wierzę, że książka nauczy, jak sprawnie poruszać się w gąszczu produktów finansowych. Że jej czytelnik uodporni się na grę tych doradców finansowych, którzy przede wszystkim próbują zarobić jego kosztem, stosując nieczyste zagrania. Że weźmie odpowiedzialność za własne finanse i przestanie wierzyć, że problem braku funduszy jakoś sam się rozwiąże.

Książka pomoże ułożyć swój plan finansowy i da proste narzędzia do jego realizacji. Wykładam teorię, ale jednocześnie daję proste i praktyczne wskazówki. Wierzę, że czytelnik zrozumie, że nie wystarczy skupiać tylko na jednym obszarze finansów osobistych. Że trzeba zarówno oszczędzać, jak również zarabiać, inwestować i mądrze optymalizować podatki. O tym wszystkim piszę w książce.

REKLAMA

Celem nadrzędnym książki jest ułatwienie dojścia do stanu bezpieczeństwa finansowego. Dla jednego będą to duże oszczędności, dla kogoś innego finansowanie życia bez konieczności wykonywania pracy zarobkowej lub bez martwienia się o przyszłość i bezpieczeństwo rodziny. Książka pomaga doprecyzować te cele finansowe i wskazuje, jak je osiągnąć.

Dziękuję za bardzo wartościową rozmowę.

REKLAMA
Najnowsze
REKLAMA
REKLAMA
REKLAMA