Dzień z Battlefield 1 - konna walka to mistrzostwo, kamperów jak mrówek
Snajperzy mieli być najdotkliwiej osłabioną klasą po przejściu serii w realia pierwszej wojny światowej. Zasadzając kolejne bezwzględne headshoty na 150, 160 i 170 metrze, śmiem wątpić.
Jeżeli miałbym podsumować, co najbardziej spodobało mi się w Battlefield 1 podczas pierwszego dnia beta-testów, byłby to obrazek awatara pędzącego przez pustynię na rumaku. Z szablą w prawej dłoni, wpadam między strzelców wroga, po czym tnę ich stalą przez plecy. Po prostu coś rewelacyjnego:
Battlefield 1 jest nieco bardziej kontaktowy, ale to wciąż stare, dobre "pole bitwy".
W grze pojawiają się mechanizmy zachęcające do walki w bliżej odległości. Można brać wrogów na muszkiety, szarżować z ostrzem wyciągniętym do przodu, okładać się maczugami i łopatami. Bronie średniego dystansu straciły na celności oraz szybkości, z kolei częściowe obrażenia zadane podczas siedzenia w krzakach na drugim końcu mapy nie przynoszą już punktów i doświadczenia.
Mniej jest pojazdów, a te swobodnie dostępne stały się powolne i ociężałe. Wsiadając do czołgu, ma się wrażenie podróżowania w pułapce na gąsienicach, która lada moment zostanie obrzucona wybuchającymi granatami. Te zadają teraz obrażenia wszystkim pojazdom bojowym. Na skalę porównywalną do podstawowych wyrzutni pocisków przeciwpancernych w BF4!
Częściej warto zmienić broń na krótki pistolet, albo podbiec do przeciwnika z bronią białą w ręku. Nie oznacza to jednak, że Battlefield 1 jest ukłonem w stronę Call of Duty. Nie oznacza to, że gra DICE stała się przesadnie dynamiczna i kontaktowa. Nic bardziej mylnego. Weterani serii od razu poczują się jak w domu.
Wbrew zapowiedzi producentów, snajperzy-kamperzy wciąż sieją postrach na serwerach.
Leniwe leżenie brzuchem na piasku, na skraju mapy, strzelając do celów oddalonych o 300 metrów, wciąż jest możliwe. Chociaż nie daje już tylu punktów i doświadczenia co w Battlefield 4, dalej sprawia mnóstwo, mnóstwo frajdy.
Nawet podstawowe karabiny snajperskie bez problemu wyregulujemy na bezpośredni strzał bez opadania pocisku do 300 metrów. To dystans dłuższy, niż wykorzystywany przez większość wyborowych strzelców w Battlefield 4. Może karabiny snajperskie w Battlefield 1 nie pozwalają pociskowi przelecieć z jednego krańca mapy do drugiego, ale na pewno pozwalają siać postrach w każdej, KAŻDEJ bazie przeciwnika.
Snajperska kula trafiająca w ciało wroga to zazwyczaj 70 - 85 procent obrażeń. Strzał w głowę to oczywiście natychmiastowa śmierć. Dodajmy do tego początkowy zasięg ostrzału do 300 metrów. Jeżeli to ma być osłabienie skautów, to uśmiecham się od ucha do ucha. Chociaż w Battlefield 1 ciężej o punkty z asysty czy wskazania celu, kamperzy mają się doskonale.
No i bardzo dobrze!
Właśnie za to uwielbiam Battlefielda. Jestem w tej mniejszości, która nie rozumie, dlaczego powinienem biegać jak wariat, skacząc dookoła przeciwników, niczym małpa z Call of Duty. W wojnie zawsze chodzi o dwie niezmienne rzeczy. Po pierwsze, nie zginąć. Po drugie, zwyciężyć. Co jak co, ale bieganie przez środek mapy niezbyt mnie do tego przybliża.
W przeciwieństwie do Call of Duty czy Titanfalla, Battlefield pozwala na leniwe rozłożenie się z karabinem na wysokim wzgórzu, prowadząc ostrzał w kierunku wrogów. Oczywiście nic nie stoi na przeszkodzie, aby takiemu jegomościowi wylądować na plecach, wyskakując z samolotu, i wyperswadować mu coś łopatą. Największa wartość dodana sieciowego Battlefielda - wolność wyboru, stylu rozgrywki i strategii - pozostaje niezachwiana.
Szkoda tylko, że gra nie wygląda tak dobrze, jak kosmiczny Battlefront.
Strzelanina na licencji Gwiezdnych wojen powala pod względem wizualnym. Również na konsolach. Battlefield 1 nie robi takiego efektu WOW. Gra jest odczuwalnie ładniejsza od Battlefielda 4, ale posiada również kilka jego mankamentów.
Przede wszystkim, wersję na konsole wciąż trawi fatalne ząbkowanie obiektów znajdujących się w średniej i dalekiej odległości. Do tego tekstury nie są tak ostre jak w Battlefroncie. Z drugiej strony, w grze Star Wars powierzchnie w wysokiej rozdzielczości potrafią doczytywać się na oczach gracza. W konsolowym Battlefieldzie 1 tego smutnego efektu nie doświadczyłem ani razu.
Konsolowy Battlefield 1 jest miły dla oka, ale głównie za sprawą filmowych efektów. Oślepiające słońce, nadchodząca burza piaskowa, niespodziewane pogorszenie pogody - wszystko to buduje niesamowite momenty. Niesamowite chwile, dla których chce się grać na jednej jedynej dostępnej w becie mapie.
Mam za to poważne obawy co do odblokowywanych broni i gadżetów.
Uwielbiam Battlefielda 4 za masę alternatywnych celowników, tłumików, stabilizatorów, dwunogów, uchwytów i skórek, które mogłem zamontować. Rozwój broni, postępujący niezależnie od rozwoju żołnierza, to kapitalna sprawa, ze względu na którą chce się grać. Ot, taka marchewka dla wirtualnego żołnierza.
Owej marchewki w ogóle nie czułem w Battlefield 1. Po części jest to zrozumiałe ze względu na uwarunkowania historyczne. Nikt nie da mi laserowego celownika do strzelby z okresu pierwszej wojny światowej. Z drugiej strony, w becie zabrakło mi jakiegoś konika, dla którego miałbym rozgrywać kolejne pojedynki. Gdzieś zgubiła się ta moja marchewka.
Mimo tego, pierwszy dzień z Battlefield 1 uważam za bardzo udany. Już nie mogę się doczekać wieczornej sesji ze znajomymi, rozgrywanej w jednym oddziale.
Beta osiągnęła to, co miała osiągnąć - moje zamówienie przedpremierowe na prywatny egzemplarz gry nie zostało wycofane.