Need for Speed wraca w pięknym stylu – pierwsze wrażenia Spider’s Web i relacja z zamkniętego pokazu
Na zamknięty pokaz nowego Need for Speeda wyruszyłem bez większego entuzjazmu. Swego czasu byłem fanbojem tej serii, ale ostatnie tytuły były tak słabe, że po prostu odechciało mi się dawać kolejnych, „jeszcze jednych szans”. Poszedłem za namową Szymona Radzewicza, a wyszedłem zachwycony.
Seria Need for Speed ma status kultowej. Od pierwszej, „fotorealistycznej” gry na konsole Panasonic 3DO poprzez kolejne odsłony, podserie, ta gra elektryzowała wszystkich miłośników pięknych samochodów… i nie tylko. Niepowtarzalna oprawa audiowizualna, wspaniały klimat, świetny model jazdy, genialna muzyczna ścieżka dźwiękowa: Need for Speed to marka. Niestety, już wiele lat temu zaczęło dziać się z nią coś bardzo złego.
Do serii wprowadzano coraz więcej i więcej zupełnie niepotrzebnych innowacji. W momencie, w którym wymagano ode mnie, bym strzelał do przeciwników z działa magnetycznego i podstawiał im miny, stwierdziłem, że miarka się przebrała. Nigdy więcej się serią nie zainteresowałem. Nawet śmiałem się, że film Need for Speed (bardzo dobry, choć oczywiście nie jest to kino najwyższych lotów) zawstydził twórców gry, pokazując im o co w tej serii naprawdę chodziło.
Teraz, rzekomo, idzie nowe. Nowe studio deweloperskie, nowy cykl wydawniczy, nowe podejście do tematu. Czy pomogło? I ile Need for Speeda w Need for Speedzie?
Zacząłem bez entuzjazmu, kończyłem zmuszając się do powrotu do pracy
Gra wita nas filmikiem nakręconym z żywymi aktorami. Nie jest to jednak typowe intro. W grze mamy coś na wzór fabuły, która ma nas motywować do brania udziału w dalszych wyścigach. Owe filmiki nie są najwyższych lotów, ale trzeba przyznać, że nie irytują. Kiepska gra aktorska rekompensowana jest tym, że występują w nich jako postacie drugoplanowe mistrzowie motorsportu, takie jak Ken Block.
Nowy Need for Speed to pięć ścieżek fabularnych, które prowadzimy równolegle, w zależności od naszego widzimisię. Chcemy się ścigać? Driftować? A może powodować kłopoty na drogach i być na celowniku policji? Gra nas do niczego nie zmusza, rozwijamy tę historię, która nam odpowiada.
To, co jednak zwraca uwagę w filmach, to ich perfekcyjne dopasowanie do silnika gry. Pogadanka postaci przy twoim samochodzie? To będzie twój samochód, a nie nakręcony na wideo w studiu filmowym. Fotorealistycznie wyglądająca „fura” wymieszana z żywą scenografią i aktorami pokazuje moc silnika Frostbite i konsol nowych generacji (grałem na PlayStation 4).
Samochody możemy modyfikować jak tylko chcemy. Wygląd? Lakier? Naklejki? Spojlery? To tylko część zabawy. Możemy wymieniać silniki, przekładnie, stroić dyferencjały, dopasowywać swoje auto do własnych preferencji. Przy czym chciałbym od razu położyć nacisk na „swoje”. Need for Speed bardzo się stara, byś przywiązał się do auta. Zapomnij o posiadaniu w garażu 14 Lamborghini i 43 Nissanów.
W grze nas na to, po prostu, nie stać. Jak już kupimy jeden samochód, to zostaniemy z nim na długo. Przywiązujemy się do niego. Uczymy się go i odpowiednio personalizujemy, zarówno od strony technicznej, jak i estetycznej. Dawno żadna „samochodówka” nie uczyła gracza tak dużego przywiązania do swojego pojazdu. I dumy z tego, że udało się mu nim coś osiągnąć.
Tu należy wspomnieć o modelu jazdy.
Pisałem wyżej o strojeniu samochodu nie bez powodu. Need for Speed wraca do swojej starej mechaniki jazdy. Nie jest to, broń losie, symulator. Gra rządzi się własnymi, typowymi dla gier wideo, „alternatywnymi” prawami fizyki. Robi to jednak precyzyjnie, dokładnie i trzeba się sporo nauczyć, by móc wygrywać wyścigi w dalszych etapach gry.
Nowy Need for Speed to jak najbardziej gra zręcznościowa. Ale taka, która daje olbrzymią satysfakcję po wyprowadzeniu auta z mniej lub bardziej kontrolowanego poślizgu. Nie, nie da się jej przejść z wciśniętym cały czas spustem do deski pada.
Jest pięknie!
Need for Speed na PlayStation 4 wygląda tak samo dobrze, jak na zwiastunach. Co jest ekstremalną rzadkością. Poziom szczegółowości oprawy graficznej jest porażający (nieco mniej, jak człowiek zda sobie sprawę skąd on się bierze, ale o tym za chwilę). Twórcy gry twierdzą, że wygląda tak samo dobrze bez jakichkolwiek różnic na Xbox One i PC (ten ostatni z jednym wyjątkiem, o czym za chwilę).
Gra to jeden, wielki , renderowany film. Refleksy świetlne, praca zawieszenia, dym palonych opon, trasy, pojazdy… Forza Motorsport i Gran Turismo pod względem oprawy wizualnej mogą Need for Speedowi czyścić opony. Ścieżka dźwiękowa jest… poprawna. Grałem na przeciętnych słuchawkach, więc nie chcę na ten temat więcej pisać. Być może ta gra brzmi świetnie. Nie wiem.
Jest jednak pewien haczyk. Gra cały czas rozgrywa się w nocy, podczas lekkiej mżawki lub bez opadów (ale i tak z mokrą nawierzchnią, bo w ten sposób więcej rzeczy się „błyszczy”, przez co gra wygląda lepiej). Ta pora dnia umożliwia zabawę światłem, ale też pozwala wiele ukryć. Podczas zabawy zdałem sobie sprawę, że silnik gry tak na dobrą sprawę nie ma za wiele do rysowania.
Owszem, są piękne samochody, świetne trasy, efekty, i tak dalej, ale przez to, że trwa noc rozświetlana sztucznym oświetleniem miasta i reflektorami samochodów, część elementów spowita jest mrokiem. Żeby była jasność: trzeba się skupić, by zdać sobie z tego sprawę. I dalej uważam, że gra wygląda świetnie. A że to pewien „trik”? Co z tego, skoro twórcy w ten sposób wybrnęli z ograniczeń sprzętu i stworzyli coś ślicznego?
Gra na konsolach działa w 30 klatkach na sekundę i jest to wartość zablokowana. Ani przez chwilę nie „chrupnęła”, nawet w bardzo wymagających momentach. Wersja PC będzie się różniła od konsolowej 60 klatkami na sekundę.
Co dalej?
Najprawdopodobniej jeszcze w tym tygodniu opublikujemy wywiad z twórcami gry (pytania mieliśmy zdecydowanie nieszablonowe, więc będzie ciekawie!), jaki przeprowadziliśmy wspólnie z Szymonem. Gra jest już w drodze do wyżej wspomnianego Szymona, który przez weekend będzie ją katował i to on będzie autorem recenzji. Pamiętajcie bowiem, że powyższy tekst to tylko pierwsze wrażenia z gry, raptem po 2,5 godziny zabawy.