REKLAMA

Tinder jest zły? A może dobry? Czy może pytanie powinno brzmieć: czy jest przyczyną, czy skutkiem?

Aplikacja Tinder stała się swojego rodzaju symbolem kontaktów międzyludzkich pokolenia selfie. Inspiruje pytania o to, czy skazani jesteśmy na samotność, czy w prosty sposób da się znaleźć w sieci miłość i czy staliśmy się powierzchowni, skoro oceniamy ludzi po ich zdjęciach. Czy Tinder jest zły? A może dobry? Najbardziej właściwe pytanie powinno brzmieć: czy Tinder jest przyczyną, czy może skutkiem?

20.01.2015 09.45
Tinder jest zły? A może dobry? Czy może pytanie powinno brzmieć: czy jest przyczyną, czy skutkiem?
REKLAMA
REKLAMA

Tinder to aplikacja mobilna, która przesunięciami profili płci przeciwnej, w których znajdują się zdjęcia z Facebooka, krótkie bio oraz informacje o wspólnych znajomych i wspólnych lubianych stronach, pozwala na dopasowanie par. Gdy obie strony przesuną profil w prawo, co oznacza "tak", dostają możliwość porozmawiania na czacie. Co zrobią z tą możliwością, zależy tylko od nich.

Screenshot 2015-01-19 at 18.21.54

Tinder ma ponad 50 milionów aktywnych użytkowników, którzy oceniają dziennie ponad miliard profili i spędzają na tym prawie półtorej godziny. Facebook, Twitter czy Instagram mają większe bazy użytkowników, jednak pod względem spędzanego czasu Tinder wyprzeda je kilkukrotnie.

Prostota Tindera i sprowadzanie chęci decyzji o kontakcie oraz ewentualnej randce/spotkaniu do szybkiego spojrzenia na zdjęcia i jednego przesunięcia w prawo lub w lewo wywołało swojego czasu niemało kontrowersji. Przecież my, ludzie, jesteśmy bardziej wielowymiarowi, nie da się ocenić nas na podstawie zdjęcia. Tinder kreuje alternatywną rzeczywistość, płytką, jednowymiarową i pozbawioną emocjonalności. Tinder jest więc zły i legitymizuje mechanizmy oceniania na podstawie wyglądu. Na Tinderze nie dość, że nie dowiemy się niemal nic o drugiej osobie zanim ją ocenimy, to wykluczamy wiele czynników, tj. sposób poruszania się, głos, zapach etc.

Z drugiej strony stanęli pragmatycy. Przecież w rzeczywistości wygląd to często właśnie cecha, na podstawie której decydujemy, czy w ogóle zacząć rozmowę z daną osobą. Tinder pobzywa się całej otoczki serwisów randkowych, bajek o dopasowaniu charakterów i o księciu na białym rumaku. Żyjemy w XXI wieku, nikt nie ma czasu na takie zabawy - jeśli dwie osoby spodobają się sobie z wyglądu, to potem dostaną szansę zweryfikowania kontaktu na czacie tekstowym. Obie strony wiedzą, że wystawiają się pod ocenę. Takie jest życie.

Łatwo jest krytykować Tindera, troszkę trudniej go bronić, zwłaszcza że dziś kojarzony jest jako miejsce, w którym szuka się partnerów do seksu, jednorazowo i bez zobowiązań. Problem w tym, że Tinder nie jest niczemu winny - to twór idealny na miarę czasów. A czasy są, jakie są.

Od dobrej dekady spędzamy coraz więcej czasu online. Internet od zarania swoich dziejów służył do komunikacji między ludźmi. Najpierw dosyć tematycznej, z upływem czasu coraz bardziej frywolnej i osobistej. Dziś komunikacja przez sieć jest nie tylko uzupełnieniem, ale i podstawą wielu interakcji. A sieć ma swoje zasady.

W sieci jest szybciej, bardziej konkretnie, bez zbędnych szczegółów, bez obciążenia miejscem czy nastrojem. Nie ma co ściemniać, że przed Tinderem randkowanie w internecie polegało wyłącznie na testach kompatybilności charakterów, oraz że wygląd nigdy nie miał znaczenia. Każdy kto miał choć szczątkowy kontakt z serwisami randkowymi wie, że zdjęcie jest podstawą profilu. I że wypełnianie okienek, odpowiadanie na ogrom pytań, wymyślanie sobie krótkiej notki biograficznej po to, żeby przekonać się, że to i tak bez sensu, jest męczące i bezcelowe.

Tinder jest więc w pewien sposób naturalną ewolucją randkowania w sieci i - w szerszym kontekście - wytworem nieustannego dążenia do upraszczania kontaktów, decyzji oraz ograniczania czasu do minimum.

Jesteśmy samotni w sieci. 30 proc. użytkowników Facebooka po spędzeniu czasu w tym największym społecznościowym serwisie na Ziemi czuje się bardziej sfrustrowana i samotna, niż przed wejściem na niego. W pewien sposób internet staje się smutnym zobrazowaniem powiedzenia "samotni w tłumie". Sieci społecznościowe zapraszają do wyrażania siebie przez zdjęcia, opisy i statusy. Wychowujemy się w mocno kapitalistycznej kulturze, w której nieustannie mówi się, że "trzeba być sobą" i pokazywać się przez produkty czy styl życia. "Wyraź siebie" stało się nową mantrą, która przyświeca aktywnościom w sieci. Bo czym są miliony zdjęć na Instagramie, profile na Fejsi, wiadomości i strony, które odwiedzamy, usługi, jakich używamy?

Jednocześnie daliśmy wmówić sobie - głównie poprzez ograniczone możliwości internetowych usług i społeczności tworzonych przez gości, takich jak Zuckerberg, okazujących znaki Aspergera, o których współpracownicy mówią, że nie potrafią podtrzymać rozmowy i kontaktu, że są mocno egotyczni i niezdolni do empatii - że jesteśmy tym, co pokazujemy w sieci. Że trzeba zawsze być spójnym, jednowymiarowym, że nie może istnieć kilka stron jednego człowieka. To co publiczne jest prawdziwe. Nie pomogła większość trenerów osobistych i speców od "personal brandingu", którzy wylewając się z każdego medium twierdzą, że świadome budowanie swojego wizerunku jest niezwykle istotne do funkcjonowania w świecie Web 2.0, że pomoże znaleźć pracę, że sami jesteśmy marką.

tinder randki seks

Złapaliśmy się w tę pułapkę jednowymiarowości i nagle okazało się, że internet kręci się wokół nas. Każdego z osobna. Każdy kawałek informacji, jaką dzielimy się w sieci, dokłada cegiełkę "personal brandingu" i nawet jeśli nie do końca zdajemy sobie z tego sprawę, to wciąż go budujemy. To znowu sprawia, że zamiast pokonywać samotność, jakby tego chciał Zuckerberg, stajemy się jeszcze bardziej osamotnieni. Jesteśmy sami ze sobą.

Człowiek zasadniczo nie jest jednak stworzony do samotności. W uproszczonym, spłaszczonym świecie 2.0 Tinder jest logiczną odpowiedzią na potrzeby kontaktu z drugim człowiekiem. Przecież nie będziemy poznawać ludzi w knajpach czy na ulicy, gdzie połowa ludzi nieustannie patrzy w ekran, odgrodzona od rzeczywistości murem przesyłanych w tę i z powrotem pakietów danych.

Jak bardzo nienaturalne jest dla nas sprowadzanie wszystkiego do zer i jedynek niech świadczy rozjazd pomiędzy założeniami twórców Tindera a tym, jak używamy go na co dzień.

Gdy Tinder powstawał, często cytowano słowa twórców o tym, że Tinder to taka sieć do poznawania nowych ludzi bez ściemy. Prosto, bezboleśnie i bez oszukiwania. Wygląd to wygląd.

Okazuje się jednak, że zdjęcia to nie tylko wygląd, nie tylko atrakcyjność osoby na zdjęciu. Przeprowadzane raz po raz badania wskazują, że użytkownicy Tindera oceniają nie tylko po atrakcyjności, ale doszukują się w zdjęciach większej ilości informacji. Na podstawie kadru, otoczenia, pozy, filtrów czy liczby zdjęć wyciągają wnioski o potencjalnym rozmówcy. Kobiety i mężczyźni mają - jak w życiu - różne oczekiwania i dlatego dla przeciętnej tinderowiczki liczy się to, czy po zdjęciu potrafi "wyczuć", czy druga osoba jest godna zaufania, sympatyczna, a dla mężczyzn liczą się bardziej cechy i szczegóły wskazujące na spontaniczność i otwartość. Być może właśnie z tej różnicy w oczekiwaniach wynika różnica pomiędzy liczbą przesunięć na "tak". Kobiety akceptują mężczyzn trzy razy częściej niż mężczyźni kobiety. O dziwo.

Nie wierzę, że Tinder sprawia, iż stajemy się płytsi, bardziej powierzchowni. Nie wierzę w "tinderyzację" kontaktów międzyludzkich. Nawet przy prostym założeniu oceniania po wyglądzie, użytkownicy potrafią stworzyć sobie własną sieć drobnych, nieoczywistych zależności.

REKLAMA

I tak samo jak w każdej innej części sieci, na Tinderze można znaleźć rozrywkę, może nawet miłość, ale też wielkie rozczarowania i nieciekawe sytuacje.

Tinder nie jest ani dobry, ani zły. Nie jest też odpowiedzią na żadne pytanie ani rozwiązaniem żadnego problemu współczesnego społeczeństwa 2.0. To tylko narzędzie dostosowane do czasów, w których się pojawiło.

REKLAMA
Najnowsze
REKLAMA
REKLAMA
REKLAMA