Skoro Merkel chce podziału Google, to tak się stanie
W dyskusji o rezolucji Parlamentu Europejskiego, która nawołuje Komisję Europejską do rychłego zajęcia się oddzieleniem biznesu związanego z prowadzeniem wyszukiwarki internetowej od innych usług komercyjnych, czyli de facto do podziału Google w Europie na mniejsze firmy, często umyka jeden, bardzo kluczowy czynnik. Inicjatorami całej akcji są Niemcy.
![Skoro Merkel chce podziału Google, to tak się stanie](/_next/image?url=https%3A%2F%2Focs-pl.oktawave.com%2Fv1%2FAUTH_2887234e-384a-4873-8bc5-405211db13a2%2Fspidersweb%2F2014%2F11%2FAngela-Merkel-380x161.jpg&w=1200&q=75)
Dlaczego to tak ważne? Ponieważ, czy się nam to podoba czy nie, Niemcy grają pierwsze skrzypce w polityce europejskiej. Mają najsilniejszą gospodarkę na naszym kontynencie i jedną z wiodących w świecie, najwięcej posłów w Parlamencie Europejskim (96 deputowanych), co wynika, z tego, że są największym państwem UE, silne przywództwo w postaci Angeli Merkel, a na dodatek niemiecki komisarz z ekipy Jean-Claude’a Junckera, Günther Oettinger, odpowiada za gospodarkę cyfrową.
Dodajmy do tego jeszcze to, że Niemcy, z kanclerz Merkel na czele, zagięli parol na Google.
Skoro szefowa rządu najpotężniejszego państwa w Europie otwarcie mówi, że istnieje potrzeba zbudowania czegoś na kształt „europejskiego Google” to w Mountain View musi się zapalić czerwona lampka. To oczywiście pokłosie afery Snowdena - okazało się, że amerykańskie służby podsłuchiwały europejskich polityków, w tym panią kanclerz, więc siłą rzeczy Angela Merkel chce uniezależnić przepływ informacji, także jej osobistych, od firm z USA.
Skoro przyszły niemiecki komisarz deklaruje, że KE rozpocznie prace nad specjalnym podatkiem dla firm zza Atlantyku, które wykorzystują materiały chronione europejskim prawem autorskim, a podatek ten jest nazywany „Google-tax” to jest to wyraźny sygnał, że największemu państwu w Europie nie podoba się to, co robi Google.
To słowa Günther Oettingera wyjaśniające dlaczego chce wprowadzenia „Google-tax”.
![google](/_next/image?url=https%3A%2F%2Focs-pl.oktawave.com%2Fv1%2FAUTH_2887234e-384a-4873-8bc5-405211db13a2%2Fspidersweb%2F2014%2F11%2Fgoogle-650x433.jpg&w=1200&q=75)
Dorzućmy jeszcze do układanki to, że największe niemieckie koncerny medialne, z Axel Springer na czele, uważają, że Google jest darmozjadem. Wykorzystuje we własnych celach zarobkowych treści, które powstają za pieniądze niemieckich wydawców w zamian oferując tylko (albo aż) źródło ruchu w serwisach internetowych, ale i tak pod swoją ścisła kuratelą. I na dodatek, w opinii wydawców, kanibalizując te serwisy dostarczając odbiorcom coś takiego jak Google News, czyli działając na szkodę niemieckiej gospodarki.
Mając te wszystkie wydarzenia na uwadze, wliczając w to przegłosowaną przez europarlament rezolucję, można teraz pisać, że dokument Parlamentu Europejskiego niewiele znaczy i nie ma żadnej mocy prawnej, co jest zgodne z prawdą, albo, że Komisja Europejska to tak ociężała instytucja, że proces legislacyjny skutkujący wymogiem podziału Google będzie trwał latami czy, że to ruch w dobrą czy złą stronę. Tylko, że wtedy zupełnie pomija się najważniejszy w całej sprawie aspekt czysto polityczny.
Na dzień dzisiejszy krajobraz europejskiej polityki kształtuje się tak, że jeśli Angela Merkel czegoś chce to prawie zawsze to dostaje. A teraz chce podziału Google i Jean-Claude Juncker, prędzej czy później, spełni zachciankę pani kanclerz.
Któż miałby się temu sprzeciwić? W interesie którego europejskiego państwa jest obrona Google? Tak, politycznie podział Google, w takiej czy innej formie, jest już przesądzony.
*Zdjęcia pochodzą z serwisu Shutterstock.