Witamy w stolicy Azji, która w pół wieku przeskoczyła z Trzeciego Świata do Pierwszego
Singapur istnieje tak naprawdę dopiero od 1965 roku, kiedy to po dwuletnim mariażu z Malezją, został wykopany z federacji wraz z groźbą zatrzymania dostaw wody, co groziło humanitarną katastrofą. Malezja wyszła na na tej zmianie jak Zabłocki na mydle, a Singapur zaczynał powoli zmieniać się z poczwarki w pięknego motyla, jakim jest dziś.
W ciągu 4 dekad Miasto Lwa – jak nazywany bywa Singapur – przeskoczyło o dwa piętra z Trzeciego Świata, wprost w objęcia światowej finansjery, stając się gospodarczym, kulturalnym i sportowym centrum Azji Południowo-Wschodniej.
Dziś Singapur jest jednym z najnowocześniejszych miejsc na świecie, które łączą ze sobą dwa światy – stary, europejski i nowy – azjatycki. Będąc tu można dosłownie spojrzeć w przyszłość, bo niedługo przyjdzie taki czas, że krupierem przy światowym stole będą Chiny, odstawiające dawne potęgi na boczny tor.
Związek dwóch światów widoczny jest także w budownictwie. Drapacze chmur sąsiadują tu z małymi chatkami. Dosłownie! Idąc śródmieściem można przysłaniać sobie Słońce budynkami, które mogłyby w sobie pomieścić kilka naszych Pałaców Kultury. Potem wystarczy wejść nieco głębiej, do rozdzielających je wąskich uliczek, na tyły hawker center – niezwykle popularnych, miejskich stołówek – by zobaczyć, że nie wszędzie Singapur jest czysty jak łza.
Kiedyś było tu mnóstwo Anglików, którzy wykorzystywali strategiczne położenie portu w handlu dalekowschodnim, najczęściej przyprawami. Dziś Europejczyków jest tu niebywale mało. Na ulicach ciągle widać ludzi ze zmarszczkami nakątnymi z całej Azji Południowo-Wschodniej, przeważnie z Chin, ale także z Wietnamu, Indii, Malezji czy Indonezji.
Mijając pierwsze stołówki uderza mnie mieszanka niespotykanych zbyt często w Europie zapachów. Mieszanina indyjskich, niebywale ostrych przypraw, chińskiego kurczaka topiącego się w zupie, wietnamskiego ryżu przykrywającego nieliczne warzywa i malezyjskich owoców morza.
Singapur jest jedynym takim miejscem na świecie, że gdziekolwiek w nim wylądujesz, to na wyciągnięcię ręki znajdziesz jadłodajnię.
O ile kuchnia pachnie tu różnorodnością, to jest jedna rzecz wspólna dla wszystkich Singapurczyków. To język. Nie jest to angielski, nie dajcie się zwieść artykułom mówiącym, że z każdym porozmawiamy tu w języku Szekspira. Rzeczywistość tu na miejscu jest bardziej skomplikowana.
Tu każdy myśli, że angielski zna, ale często tylko mu się tak wydaje.
Singlish – to właśnie miejscowa odmiana najpopularniejszego na świecie języka. Nieraz trudno było pojąć, czy targując się o cenę Duriana sprzedawca mnie zwymyśla czy może pogodnie przystaje na moją propozycję. Obie opcje łączyłby ten sam wyraz twarzy i melodyjny, nieco śpiewny i łączący dźwięki w jeden świergot ton. Ok?*
Nieco Was okłamałem. Jest tu o wiele więcej rzeczy, które łączą Singapurczyków – np. miłość do centr handlowych, która każe im spędzać całe weekendy w ogromnych, bogatych i oczywiście klimatyzowanych pomieszczeniach.
Właśnie! Klimatyzacja – to słowo klucz. Jeśli w jakimś pomieszczeniu nie ma klimatyzacji, Singapurczyk opuści je z prędkością światła. Miejsca, w których zje obiad wybierze jedynie mając pewność, że koszulka nie przylepi się tam mu do ciała po pięciu sekundach od zejścia z ulicy.
Pierwsze zaciągnięcie się singapurskim powietrzem to dla Europejczyka doświadczenie. Jest ono jakby cięższe i lepkie. To przez ogromną ilość pary wodnej. Oddycha się tu zdecydowanie ciężej. Niektórzy nie rozstają się z niewielkim ręczniczkiem, którym przecierają twarz z potu, chociaż to już przypadki ekstremalne.
Na ulicy za to bardzo rzadko można spotkać kogoś bez butelki z wodą. H2O pije się tu co kilka chwil, także z publicznych umywalek, tak czystych, że można się w nich przeglądać. Singapurczycy mają zresztą prawdziwego hopla na punkcie wody, którą odzyskują z każdego możliwego miejsca – zbierają deszczówkę, a także oczyszczają każdy hektolitr wody z wybudowanych przez rząd mieszkań. Jest to powodem wielu żartów o tym, że tę samą wodę, którą wczoraj spłukałeś toaletę, dziś przemyjesz twarz, a jutro wypijesz do kolacji.
Dbałość o naturę objawia się także w niesamowitej ilości terenów zielonych, które dosłownie wdzierają się do budynków. Walka z cywilizacją jest jednak tylko pozorna, gdyż wszystko jest tu skrzętnie zaplanowane. Pnącza porastają ściany budynków, palmy dodają należytego pierwiastka tropików, a rozłożyste drzewa zapewniają cień sunącym z szumem taksówkom.
To właśnie one kształtują tu uliczny krajobraz. Posiadanie samochodu w Singapurze jest bowiem biznesem wybitnie nieopłacalnym. Ograniczona powierzchnia wyspy prowadzi do wielu restrykcji. Do ceny samochody trzeba doliczyć jeszcze drugie tyle samo opłat transportowych. Singapur ma jednak największe na świecie stężenie milionerów na metr kwadratowy, które głowę zaprząta sobie rzeczami zupełnie innymi niż kieszonkowe pieniążki.
Ten jeden z pierwszych wpisów możecie traktować jako wstęp, preludium do opowieści tkanej o Mieście Lwa. Jaka będzie to opowieść? Doskonale opisze ją tytuł popularnego niegdyś w Polsce programu „Pieprz i Wanilia”. Ten pierwszy nadaje potrawom ostry, charakterystyczny smak, który nie wszystkim pasuje i kojarzy się z brutalnością, druga natomiast uosabia słodycz i błogi spokój. Metaforę rozważcie sami.
*Jak w Polacy w charakterze przecinków używają słów wiadomych, tak i Singapurczycy mają swoje… dziwactwa. W tym przypadku chodzi o kończenie każdego zdania zwrotem: Ok? – oczywiście nie występuje to zawsze, ale jest popularne.