Piotr Lipiński: JEDENASTE NIE PIRATUJ, czyli koło się zamknęło
Ciekaw byłem, czy doczekam tej chwili. Udało się. Zajęło to co prawda półtora roku. Ale wreszcie: „spiratowano” moją książkę.
Piszę o tym z sarkazmem, bo książka, którą wrzucono na „chomika”, ukazała się właśnie po to, aby czytelnicy nie musieli korzystać z „lewych” wersji.
Kilka słów historii (całą resztę można przeczytać tu). Jakiś czas temu odkryłem, że na „chomiku” znalazła się moja książka „Ofiary Niejasnego”, wydana przez Prószyński i s-ka. To zbiór reportaży o dramatach ludzi prześladowanych w epoce stalinizmu – „Anodzie”, rotmistrzu Pileckim, Stanisławie Mikołajczyku.
Ściganie „piratów”, którzy wrzucili „Ofiary Niejasnego” na „chomika”, uznałem za stratę czasu. Postanowiłem wydać ebooka.
Wersja papierowa dawno się wyprzedała i nowi czytelnicy po książkę musieliby udać się do biblioteki, na Allegro, albo na „chomika”. Dość łatwo sobie wyobrazić, które z tych rozwiązań było dla nich najwygodniejsze.
Ebooka zdecydowałem się wydać samodzielnie, bo tak było najszybciej. Traktowałem to jako eksperyment. Wówczas w Polsce rynek ebooków był jeszcze bardzo ubogi. Tak, tak właśnie - gdy dziś zajrzymy do księgarni ebookowych, gdy przejrzymy wszystkie promocje, z trudem uwierzymy, że niespełna dwa lata temu w owych księgarniach pomiędzy pustymi regałami hulał cyfrowy wiatr. Ba, niektóre księgarnie w ogóle jeszcze nie istniały.
Zdecydowałem się na wydzielenie ze „spiratowanego” tytułu obszernego reportażu opowiadającego o największej w historii prowokacji Ministerstwa Bezpieczeństwa Publicznego. Sporo w nim historii szpiegowskich, sporo poszukiwania we współczesnej Polsce funkcjonariuszy i współpracowników dawnego Urzędu Bezpieczeństwa. Tekst rozszerzyłem, udoskonaliłem i w grudniu 2012 roku wydałem jako ebook „Piąta Komenda”.
Szalonych pieniędzy nie zarobiłem. Ale gdybym skupił się na walce z „piratami”, nie zarobiłbym złamanego grosza. Na dokładkę straciłbym trochę czasu z czegoś dla mnie bezcennego, czyli z mojego życia.
Książka w pewnym momencie znalazła się nawet na pierwszym miejscu bestsellerów księgarni Virtualo. Radość była podwójna, bo „Piąta Komenda” trafiła na pierwsze miejsce jako pierwsza książka wydana w rodzimym selfpublishingu. Jak z angielska nazywamy coś, co po polsku określilibyśmy trochę dziwnym mianem „samowydawnictwa”.
Co jakiś czas z ciekawości zaglądałem na „chomika” i z pewną satysfakcją odnotowywałem fakt, że nikt „Piątej Komendy” na niego nie wrzucił. Potem śledzenie znudziło mi się. Dopiero w ubiegłym tygodniu znowu zajrzałem - i tak koło się zamknęło. Książka, którą wydałem, aby przeciwstawić się „piractwu”, została „spiratowana”.
Czy 10 złotych to zbyt drogo? Tyle normalnie kosztuje „Piąta Komenda”. A w promocji była nawet za niecałe 6 zł. Że jest to kwota wygórowana zapewne uważają wszyscy, którzy pobierają „Piąta Komendę” z „chomika”.
Trudno. Jakoś to przeżyję. Zamiast kawioru będę wcinał kaszankę. Ale powiem wam, co to jest droga książka.
Kupiłem kiedyś książkę, która w przeliczeniu na dzisiejsze pieniądze kosztowała koło tysiąca złotych. A może i więcej. I taniej dostać jej się nie dało.
Wyglądała ohydnie. Odbito ją na powielaczu. Nosiła tytuł „Dynamic Karate”, a napisał ją japoński mistrz rozbijania rękami i nogami desek, czyli Masatoshi Nakayama. Konkretnej ceny nie pamiętam, jako że rzecz się działa w pierwszej połowie lat 80. ubiegłego wieku. A gigantyczna cena spowodowana była faktem, że tej książki nie można było kupić w żadnej zwykłej księgarni. Ja zaopatrzyłem się w swój egzemplarz na warszawskiej „Skrze”. Czyli stadionie, który służył głównie do handlu wszelkimi pożądanymi w PRL-u dobrami. Głównie sprowadzanymi z Zachodu: płytami, „Playboyami”, magnetofonami. Do dziś powinno dawać nam do myślenia, że w Polsce obiekty sportowe najlepiej sprawdzały się w roli bazarów. Może Polacy z natury są biznesmenami a nie sportowcami.
„Dynamic Karate” opublikowali nieznani z nazwiska, ale z pewnością sprytni Polacy. Książka nie miała nic wspólnego z żadnym oficjalnym, państwowym wydawnictwem. Na pierwszej stronie napisano „Skrypt. Do użytku wewnętrznego”. O ile mnie pamięć nie myli, dzięki takiemu zapisowi nie trzeba było zanosić wydawnictwa do Urzędu Kontroli Publikacji i Widowisk, czyli do „cenzury” na ulicy Mysiej w Warszawie. Wewnętrzne publikacje, których nakład nie przekraczał 99 egzemplarzy, nie podlegały ocenzurowaniu. Oczywiście jestem pewny, że sprzedano tysiące egzemplarzy „Dynamic Karate”, ale powielowaczowego nakładu nikt nie kontrolował.
Gdyby tytuł pojawił się w normalnych księgarniach, to prawdopodobnie stałby się bestsellerem. Ale ówczesne wydawnictwa nie kierowały się potrzebami czytelników, a założonymi planami wydawniczymi.
Dziś dla odmiany niektóre kierują się wyłącznie potrzebami czytelników i wydają tytuły, z którymi wstyd pokazać się na ulicy.
Na „Skrze” można było kupić całkiem sporo takich „powielaczowych” książek. Olbrzymią popularnością cieszyły się sensacyjne powieści autorstwa Alistaira MacLeana czy Kena Folleta. Patrząc z dzisiejszej perspektywy - same „piraty”. Autorom nikt nie płacił, bo i oczywiście nikt z nimi żadnych umów nie podpisywał. Ale z tych straganowych stoisk wyrosło później parę sporych wydawnictw, choć dziś niechętnie się przyznają do swojej wczesnej historii.
Nie spodziewam się jednak, żeby z udostępniających „piractwo” na „chomiku” wyrośli biznesmeni – popełniają istotny błąd, bo dzielą się za darmo. To już mądrzejsi są paserzy, bo kradzione sprzedają za pieniądze.
Kolejny raz oszałamiające pieniądze za książki płaciłem już w okolicach 1989 roku, kiedy w Polsce wybuchła wolność. Nagle na rozkładanych łózkach w centrach miast pojawiło się mnóstwo literatury, której kiedyś nie wydawano. Polacy w kilka lat postanowili przeczytać to wszystko, co napisano na Zachodzie przez ostatnie pięćdziesiąt lat.
Ale wolny rynek dopiero się rodził i ani starzy, ani nowi wydawcy nie garnęli się do wznawiania znakomitych tytułów sprzed lat. A mnie akurat zafascynowała twórczość Kurta Vonneguta. Niestety – w księgarniach od dawna nie dawało się kupić żadnego tytułu. Ale radą na to były uliczne antykwariaty, które wyrosły u stóp Pałacu Kultury i Nauki. A że autor stał się akurat dość popularny (nawet pewien polski pisarz wydał książkę, udając syna Kurta Vonneguta), to i ceny były wysokie. Jak na moje oko, to gdzieś tak w okolicy dzisiejszych dwustu, trzystu złotych za powieść. I to nie za jakieś szczególnie ładne wydanie – po prostu za nieco wymiętą od czytania książkę.
Oczywiście ceny i „Dynamic Karate”, i powieści Vonneguta były absurdalne. Ale tytuły tak mnie kusiły, że wydawałem na nie chore sumy.
Czy dziś coś potrafiłoby mnie skłonić do wyciągnięcia tysiąca złotych na zwykłą książkę, a nie na jakiś niesamowity album czy wyjątkowe wydanie? Wątpię. Obecnie to autorzy walczą, również ceną, o moją uwagę, a nie ja chcę ich przeczytać za wszelką cenę. Cenowa walka doprowadziła do tego, że w promocjach kupimy całą masę ebooków po 10 złotych. Zaledwie tyle często wynosi cena uczciwości. Nie uważam jej za wygórowaną.
Z „chomikami” nadal nie zamierzam walczyć żadnymi prawnymi środkami. Mogę się przewrotnie pocieszać: skoro cię „piratują”, to cię czytają. Może kiedyś zapłacą.
Piotr Lipiński – reporter, fotograf, filmowiec. Pisze na zmianę o historii i nowoczesnych technologiach. Autor kilku książek, między innymi „Bolesław Niejasny” i „Raport Rzepeckiego”. Publikował w „Gazecie Wyborczej”, „Na przełaj”, „Polityce”. Wielokrotnie wyróżniany przez Stowarzyszenie Dziennikarzy Polskich i nominowany do nagród „Press”. Laureat nagrody Prezesa Stowarzyszenia Filmowców Polskich za dokument „Co się stało z polskim Billem Gatesem”. Bloguje naPiotrLipinski.pl. Żartuje na Twitterze @PiotrLipinski. Nowa książka „Geniusz i świnie” – o Jacku Karpińskim, wybitnym informatyku, który w latach PRL hodował świnie – w wersji papierowej oraz ebookowej.
Zdjęcia książki „Dynamic Karate” autorstwa Piotra Lipińskiego. Pozostałe grafiki pochodzą z serwisu Shutterstock.