Yo, czy nie yo - oto jest pytanie
Albo - o zgrozo - jestem już stary i nie rozumiem współczesnego internetu społecznościowego, albo świat internetu zgłupiał i to na wielu płaszczyznach. Jak bowiem wytłumaczyć nie tylko fakt wielkiej popularności aplikacji Yo, lecz także to, że jej twórcy zyskują kolejne wsparcia finansowe liczone w milionach dolarów?
Uwaga, teraz opiszę aplikację Yo. Aplikacja Yo izraelskiego dewelopera pozwala wysyłać słowo "Yo" do znajomych w różnych kontekstach. Np. aplikacja pyta rano: "Czy chcesz powiedzieć "dzień dobry" swoim znajomym? Wyślij im Yo". Uwaga, zakończyłem opisywanie aplikacji Yo.
Teraz najlepsze. Aplikacja została pobrana ponad 50 tys. razy w pierwszym dniu dostępności (notabene 1 kwietnia), a użytkownicy wysłali za jej pośrednictwem 4 miliony Yo. Do dziś liczba instalacji przekroczyła ponoć... pół miliona, lecz w najbliższym czasie zapewne będzie znacznie, znacznie więcej, ponieważ o fenomenie Yo pisze już w zasadzie cały świat.
Ale jest coś jeszcze lepszego. Izraelski deweloper już zdążył zdobyć 1 milion dolarów finansowania na rozwój Yo. Przeniósł się także do San Francisco. Ba, jest też na ustach największych postaci inwestorskiego rynku technologicznego na świecie. Nawet Marc Andreessen wypowiada się o Yo w samych superlatywach:
- Mamy tutaj do czynienia z fascynującym aspektem, którego wiele osób nie rozumie - tweetnął guru współczesnego internetu zaraz tłumacząc: - Yo jest przykładem "jedno-bitowej komunikacji", wiadomością bez innej treści niż fakt, że istnieje. Tak lub nie. Yo lub nie yo.
Okay...
Na innym społecznościowym hicie ostatnich dni, w aplikacji Secret, przeczytałem ostatnio wielce popularny wpis mówiący o tym, że ktoś tam nienawidzi blogerów tech, bo im się wydaje, że są mądrzejsi od właścicieli start-upów, których opisują.
Rozumiem tok tego myślenia i wręcz się z nim zgadzam. Pewnie każdy z blogerów tech chciałby potrafić robić takie start-upy jak Yo, które na tak banalnej funkcjonalności potrafią zbić nie tylko niezły kapitał, ale także rozgłos w całej branży.
Tyle że - co padło również w komentarzu do tego głośnego wpisu na Secret - przyda się czasem głos zdrowego rozsądku. Nawet jeśli stoi on w opozycji do światowego poklepywania po ramieniu twórców takich hitów jak Yo.
Współczesna komunikacja internetowa opiera się bardziej na metafizyce niż na słowach. Klik, like, łapka w górę, sub, retweet :), ;) - potrafią znaczyć więcej niż pełne zdania. Przekazują nie tylko znaczenie sensu stricte, lecz również emocje. Są także pewnego rodzaju kodem społecznościowym, tworząc coś na wzór naturalnego języka internetowego, tzw. txtspeak.
Ja to wszystko rozumiem. Nie rozumiem jednak Yo.
Yo to zapewne również element txtspeak. Oznacza - o ile dobrze to odczuwam - zarówno "hej, jestem", a także "oczekuję od ciebie reakcji".
Tyle że... co dalej? Gdy Facebook Poke (u nas "zaczep") był u szczytu popularności, to do czegoś prowadził - po obustronnej reakcji, można było coś zrobić: pogadać, umówić się, itd. Snapchat, który ma podobny sposób interakcji pomiędzy użytkownikami, od razu doprowadza do jakiegoś aktu: jedna osoba wysyła zdjęcie, druga go ogląda, po czym ulega ono zniszczeniu. Coś jednak pozostaje - mózg zapamiętał obraz, wyzwolił pewne emocje, nastąpi zapewne coś dalej.
W Yo jest tylko yo. Yo yo.