Piotr Lipiński: SUPERKOMPUTER BEZ ZAWIJASÓW, czyli rzeby muc zrozómieć
Makuś i Łindołs w jednym stali domku, jeden na górze, a drugi na dole. Jeden był cichy, nie wadził nikomu, drugi najdziksze wyprawiał swawole. A później było tylko gorzej... I to niestety przeze mnie.
Co się stanie, gdy na jednym komputerze zainstalujemy najnowsze wersje systemów Apple i Microsoft? Uzyskamy prawdopodobnie najbardziej zaawansowany domowy mózg elektronowy. Przynajmniej dopóty, dopóki nie postanowimy napisać jakiegoś polskiego znaku. Literki „ł" i „ę” mogą nas wpędzić w głęboką depresję, gdy odkryjemy, że nasz nowy nabytek kiepsko sobie z nimi radzi. To znaczy dokładnie rzecz biorąc: w ogóle nie chce ich wpisywać.
Przyznam się szczerze: wystraszyłem się nie na żarty. Namówiłem kolegę na zakup nowego komputera, żeby mu ułatwić życie. Tymczasem wyglądało na to, że parę tysięcy złotych zostało wydanych zupełnie bez sensu.
Kolega nie przepada za Windowsami, za to lubi system OS X. I proszę mi tu nie mówić, że nie lubi Microsoftu, bo go nie zna. Jak sądzę, miażdżąca większość polskich użytkowników systemu Apple najpierw przez wiele lat korzystała z Windowsów. Ja używałem ich co najmniej trzy razy dłużej, niż maszyn Apple. Dopiero kilka lat temu „jabłkowy” sprzęt pojawił się w cenach akceptowalnych przez użytkowników domowych, a nie firmowo-profesjonalnych. Znam niewielu ludzi, którzy kilkanaście lat temu mieli w polskich domach komputery Apple. „Jabłka” obrodziły u nas dopiero w ostatnich latach.
Przesiadka kolegi z Windows na Apple była więc przemyślana - na tym drugim pracowało mu się lepiej. Ale niestety - kolega musi też używać programu magazynowego, który działa tylko na Windows. Kiedy więc jego leciwa maszyna obsługująca ten program wymagała wymiany, zaczął biadolić, że musi kupić nowy komputer z systemem Microsoftu tylko z powodu tego jednego programu. Trochę to tak jakby do pocisku dokupić armatę.
Ale ja już kiedyś przerabiałem podobne problemy, więc poradziłem pełen entuzjazmu: bierz chłopie nowego iMaca, zainstalujemy na nim Windows przy pomocy Parallels Desktop. Świat stanie się prostszy, a Kaczyński polubi Tuska.
I już prawie wszystko się udało, poza jednym detalem. Specjalista, który instalował to wszystko razem poległ: w Windowsach nie dawało się wpisywać polskich liter. Co w przypadku programu magazynowego było pewną, nie da się ukryć, wadą. Czymś na kształt tego, jakbyśmy kupili ferrari bez możliwości zainstalowania kół.
Pani, która miała na owym nowym superkomputerze pracować, utwierdziła się tylko w swoim przekonaniu: wszelkie zmiany są zbyteczne, prowadzą jedynie do zagłady kuli ziemskiej. A już z pewnością do zniweczenia jej wieloletnich windowsowych nawyków. Tym się bowiem różni zwykły użytkownik od sprzętowego fetyszysty, że ten pierwszy umiera ze strachu na widok nieznanego urządzenia, a ten drugi zabiera się za upojne pieszczoty. Tu kliknie, tam smyrnie myszką. A nawet lubi, żeby maszyna trochę się zbiesiła, żeby nie wszystko od razu dało się łatwo wykonać. Choć - jak podejrzewam - grupa sprzętowych fetyszystów z roku na rok maleje. Nawet ci, którzy dawniej lubili powalczyć z maszyną, dziś raczej cieszą się, gdy ta bez zbędnego gadania po prostu robi swoje.
W każdym razie do nowego komputera mojego kolegi zostałem w końcu zawezwany jako sprawca całego zamieszania. Wyposażony w wiedzę wujka Google zasiadłem przed maszyną. Pomogło oczywiście pierwsze podpowiadane rozwiązanie: zmiana klawiatury w Windowsach. Co już zresztą robiono wcześniej, ale zadziałać nie chciało, bo należało jeszcze pousuwać zbędne klawiatury, zrestartować całość oraz wymówić tajemnicze zaklęcie, którego tu nie zdradzę, bo należy do słów uważanych za nieprzyzwoite.
Problem okazał się banalny, choć dość skomplikowany dla specjalisty, który znał się tylko na Windowsach. Jak mu coś w nich źle działało, to od razu zakładał, że to wina napawającego go lękiem systemu Apple, który mieszkał na dole pod Windowsami. W sumie się nie dziwię - mnie też na przykład napawają strachem bankomaty nieznanych sieci. Zawsze się boję, że zamiast otrzymać pieniądze wcisnę opcję: zresetuj wszystkie oszczędności.
Po chwili siedzieliśmy z kolegą ciesząc się kawą i pięknym widokiem: po muśnięciu komputerowej myszy na zmianę pokazywał się apple’owy i windowsowy pulpit. A gdyby tak naciskając guzik w samochodowym kluczyku przełączać się między audi a alfą romeo? Albo za pstryknięciem przerzutki zmieniać rower z szosowego na MTB?
Przy okazji tej historii przypomniało mi się, że jeszcze kilkanaście lat temu zapowiadało się, iż z powodu komputerowych technologii stracimy wszystkie nasze „ł”, „ć”, a nawet te jakże różniące się między sobą „ź” oraz „ż”. Podejrzewam, że wyrosło już pokolenie osób, które nawet nie wiedzą, że kiedyś komputery nie lubiły naszych rodzimych literek. Kiedy kilkanaście lat temu pisałem pierwszego emaila, pozbawiony był naszych kochanych polskich literek. Wyglądał jak róża odarta ze swych kolców. Brakowało mu charakteru, co tu dużo gadać. Na dokładkę strony internetowe też czasami ukazywały się upstrzone „krzaczakami”, zamiast rodzimymi znakami. Stan ten trwał chyba przez znaczną część lat 90. ubiegłego wieku. Z czasem coraz częściej w elektronicznej korespondencji pojawiały się polskie znaki. Dziś służbowy mail bez polskich liter wygląda po prostu nieelegancko.
Wierność poprawnej polszczyźnie najbardziej jednak była w cenie, kiedy pojawiły się sms-y. Wszak używanie w nich polskich znaków narażało nas na wyższe koszty. Ileż to wówczas było emocji! Ile reklamacji! Ilu zmienionych operatorów, bo aktualny orżnął nas na 1,25 zł! (ten następny postąpił podobnie, ale już na 1,75 zł). Dziś w dobie sms-ów za grosze, w epoce wszelakich Messenegerów, iMessage’ów i innych Hangoutsów, naszymi rodzimymi literami możemy rozkoszować się do woli, nie bojąc, że literacka polszczyzna doprowadzi nas do bankructwa. Jeśli ich nie używamy na naszych smartfonach - pierwszy uderzę się w piersi, bo wciąż mi się to zdarza - to głównie z pośpiechu. „Komórkowe” klawiatury spowalniają wpisywanie literek z naszymi drogimi zawijaskami.
Ale skoro nie mamy obfitych złóż ropy naftowej, to cieszmy się chociaż tym bogactwem narodowym: rodzimymi literkami.
Jeśli ktoś jednak myśli, że pod koniec ubiegłego tysiąclecia życie bez polskich znaków było łatwiejsze, pragnę przypomnieć, że owszem, z konieczności pomijało się te wszystkie kreseczki, ale zasady ortografii wciąż obowiązywały. Choć oczywiście w nieco pokrętny sposób. Zamiast „póki” pisano „poki”. Ale jednak nie „puki”. Bo zdecydowanie mniej boli brak naszych kreseczek, zawijasów, niż błędy ortograficzne. Te potrafią powodować, że czasami dłuższą chwilę zastanawiamy się, co autor miał na myśli. Niekiedy nawet odczuwamy ból widząc jak ktoś z „bulem” pisze, bo też chciałbym zabrać głos, ale jeszcze nie przerobił wszystkich lekcji ortografii. Dlatego nie wierzę, że kiedykolwiek zrezygnujemy z podwójnej pisowni „ó” - „u” albo „ż” - „rz”. Pozostaniemy przy nich, „rzeby muc zrozómieć karzdy żąd”.
Nie wystarczy zapisać słowo fonetycznie, żeby czytelnik szybko złapał, o co chodzi. Kiedyś w pewnym dość starym dokumencie przeczytałem słowo: „hlip”. Długo zastanawiałem się, o co chodzi. Czy może o chlipanie z żalu? W końcu odkryłem, że autor miał na myśli „chleb”. Potrzebny również w świecie Łindołsów i Makusiów.
Piotr Lipiński – reporter, fotograf, filmowiec. Pisze na zmianę o historii i nowoczesnych technologiach. Autor kilku książek, między innymi „Bolesław Niejasny” i „Raport Rzepeckiego”. Publikował w „Gazecie Wyborczej”, „Na przełaj”, „Polityce”. Wielokrotnie wyróżniany przez Stowarzyszenie Dziennikarzy Polskich i nominowany do nagród „Press”. Laureat nagrody Prezesa Stowarzyszenia Filmowców Polskich za dokument „Co się stało z polskim Billem Gatesem”. Bloguje naPiotrLipinski.pl. Żartuje na Twitterze @PiotrLipinski. Nowa książka „Geniusz i świnie” – o Jacku Karpińskim, wybitnym informatyku, który w latach PRL hodował świnie – w wersji papierowej oraz ebookowej.