Piotr Lipiński: CYFROWA ASCEZA, czyli gołąbek terroru
Tancerka na scenie bez przekonania kręciła brzuchem, a nieliczna publiczność w pustawej restauracji udawała, że dobrze się bawi. W powietrzu wisiało napięcie, jakby właśnie wybuchła wojna i ostatni goście czekali na ewakuację.
Co po części było prawdą. Hotel, do którego trafiłem na krótko, znajdował się w egipskiej Tabie. Kilka dni wcześniej terroryści wysadzili w powietrze autokar z turystami, zabijając parę osób. I zagrozili, że będą mordować aż wszyscy obcokrajowcy wyniosą się z Synaju. W takich warunkach urlop byli skłonni spędzać już tylko Rosjanie i Polacy. Innych wymiotło.
Rano wsiadłem do autobusu, który ruszył w konwoju w stronę granicy. Zmierzałem bowiem do innego kraju, który ma szereg zalet oraz jedną poważną wadę: nadmiar elektroniki utrudnia życie. Choć sam kraj jest bardzo nowoczesny, a nazywa się Izrael.
Ale to jedno z tych państw na świecie, w którym im mniej mamy ze sobą tabletów, aparatów fotograficznych, obiektywów, tym lepiej.
Podróżowanie z nimi naraża nas na konieczność poddawania się regularnym kontrolom. I nie myślę tu o standardowych procedurach lotniskowych przed wsiadaniem do samolotu, ale posterunkach w newralgicznych punktach w środku miast. Od dawna już w wielu muzeach musimy poddać naszą torbę prześwietleniu, a niekiedy wypakować zawartość. Powtarzanie tej procedury kilka razy dziennie, gdy ciągnie się ze sobą sporo elektroniki, skłania na przyszłość do cyfrowej ascezy.
Ale gdyby to dotyczyło tylko budynków! Kontrole spotkamy już nie tylko przed zamkniętymi budynkami, takimi jak muzea. W Jerozolimie torby sprawdzają na otwartej przestrzeni, przed wkroczeniem na teren Starego Miasto. Co jest zresztą zrozumiałe w miejscu, gdzie ścierają się różne religie. Podobne kontrole odbywają się w stolicy Tybetu przed otwartym placem naprzeciwko dawnego pałacu Dalajlamów. Zresztą okupowany przez Chińczyków Tybet pod względem częstotliwości sprawdzania przenoszonego bagażu jest jeszcze bardziej uciążliwy, niż Izrael. Choć ludzie, którzy wracają samolotem z Tel-Awiwu (co mnie nie dotyczyło) wciąż snują długie opowieści o legendarnych już na świecie drobiazgowych procedurach wyjazdowych przed odlotem. Co już dawno zaowocowało dowcipem - Dlaczego nikt nie porywa izraelskich samolotów? - Bo Żydzi nie wpuszczają terrorystów na pokład.
Polak i tak w tym izraelskim świecie ma nieco lepiej – kiedy wjeżdża do otoczonej murem – tak właśnie, murem! – autonomii palestyńskiej, nie zostaje poddany tak szczegółowej kontroli, jak Palestyńczycy. Ze spokojem może oglądać wymalowane na tym murze olbrzymie graffiti – potężny lew z symbolami dolara i ropy naftowej atakuje bezbronnego białego gołąbka pokoju, noszącego na głowie chustę u nas zwaną „arafatką”. Tylko kto na tym biednym ptaszku namalował złowieszczy podpis „Bird of terror”?
Świat z roku na rok jest coraz bardziej nowoczesny, dzięki czemu coraz szybciej informuje nas, jak bardzo staje się niebezpieczny.
A nowoczesność zaczyna przeszkadzać, bo właśnie te wszystkie nasze elektroniczne gadżety jako pierwsze wzbudzają nieufność wszelkich straży czy policji. Przecież właśnie w laptopach czy aparatach fotograficznych najłatwiej umieścić mordercze narzędzia. W plątaninie układów umieścić detonator.
Są ludzie, którzy preferują podróże w stylu lekkim. Czyli bierzemy jak najmniej ze sobą i cieszymy się światem. Niektórzy ucinają nawet rączki od szczoteczek do zębów. Na wszechobecne kontrole to niewiele pomoże, ale przynajmniej ulży w przemieszczaniu się, bo im lżejszy bagaż, tym podróż – przynajmniej z pozoru – łatwiejsza.
Za każdym razem, kiedy się pakuję, walczę z ciężarem. W gruncie rzeczy dość łatwo go ograniczyć – wystarczy nie wziąć jednego obiektywu i już zyskuję kilkaset gram. Tyle, że na bank wówczas właśnie ten obiektyw będzie potrzebny. W Izraelu korzystałem ze statywu przez dwie minuty – gdybym go nie wziął, pewnie codziennie miałbym kilka znakomitych plenerów, w których by się przydał.
Idąc dalej tym tropem mógłbym poważnie pomyśleć o zrezygnowaniu z „lustrzanki” na rzecz „bezlusterkowca”. Dzięki takiemu manewrowi można istotnie odciążyć torbę fotograficzną, którą człowiek targa ze sobą cały dzień.
Coraz częściej można przeczytać, że „bezlusterkowce” są wręcz stworzone do podróży. Na dokładkę wyglądają mniej „zawodowo”, więc można liczyć, że będą mniej szczegółowo kontrolowane. Ale niestety w moim przypadku zysk z takiej zamiany byłby pozorny.
W „bezlusterkowcu” nie przeraża mnie trochę wolniejszy autofocus ani wizjer elektroniczny. Trzeba po prostu przypomnieć sobie, jak kiedyś działały aparaty z ręcznym ustawianiem ostrości i częściej przewidywać, w którym miejscu znajdzie się fotografowany obiekt. Generalnie – przyzwyczaić się do specyfiki sprzętu. Nigdzie nie jest powiedziane, że najlepszy aparat to ten, który ma najszybszy autofocus.
Dla mnie jednak podstawowa wada „bezlusterkowców” to kiepska bateria. Jak już się zabiorę do fotografowania, to dziennie robię ponad tysiąc zdjęć. W interesującej podróży to nic nadzwyczajnego, po prostu dużo dzieje się przed obiektywem. Ba, nawet w polskim Sejmie, dla mnie dość nudnawym, fotoreporterzy też robią dziennie po kilkaset kadrów. O wydarzeniach sportowych, gdzie sytuacja zmienia się z sekundy na sekundę, już nie wspomnę. I tu „bezlusterkowce” przegrywają z przyzwoitą „lustrzanką”. Bo ta ma wystarczająco dobrą baterię, żebym nie musiał jej ładować częściej niż co dwa dni. A korzystając z „bezlusterkowca” musiałbym mieć przy sobie tych baterii zawsze kilka. Co już częściowo likwiduje zysk wynikający z tego, że „bezlusterkowiec” jest lżejszy. Niestety, do katalogowej niskiej wagi tego aparatu trzeba doliczyć ciężar kilku zapasowych baterii.
Ale to nie wszystko – zdołałbym żyć nawet z dodatkowymi akumulatorami. Niestety, nie mogę zaakceptować konieczności ładowania tego wszystkiego codziennie.
A właściwie co noc – do hotelu zwykle wracam wieczorem i do rana musiałbym naładować cztery akumulatory. Każdy potrzebuje dwóch godzin. Muszę więc do nich wstawać w nocy albo zabierać kilka ładowarek, co w ogóle traci sens.
Wiem, co mówię, bo dokładnie taki problem mam z „kompaktem”, który zabieram oprócz „lustrzanki”. Choć moje kochane Fuji x20 jest tylko dodatkowym sprzętem, to i tak z reguły codziennie muszę ładować trzy baterie do niego. A „lustrzanka” wraz z jej ładowarką z tego wszystkiego się śmieje i idzie sobie spać.
Wygląda więc na to, że „bezlusterkowiec” trochę by mi ulżył pod względem ciężaru, ale nadmiernie skomplikował życie życie. Przy czym nie jest to jedyny tego rodzaju przykład.
Generalnie sprzęty, które trzeba codziennie ładować, najbardziej irytują właśnie w podróży. Zawsze zabieram ze sobą dwie kategorie urządzeń: idealne i beznadziejne. I niczego pośrodku.
Idealne to lustrzanka Canona, Macbook Air i Kindle. Można z nich korzystać komfortowo, nie martwiąc się, że nagle w środku dnia zabraknie prądu. Bo w mojej praktyce każde z nich nawet przy dość intensywnym używaniu muszę ładować nie częściej niż co kilka dni.
Kategoria beznadziejna to smartfon, tablet i aparat „kompaktowy”. Choć swoje zadania wykonują znakomicie, to czas pracy albo czuwania pozostawia w nich wiele do życzenia. A już szczególnie irytujące jest jedno – malutki akumulator Fuji x20 ładuje się dłużej niż ten w Macbooku Air!
To jest niestety kolejny argument za tym, żeby wozić ze sobą coraz mniej elektroniki. Bo o ile nie zmieniając hotelu w podróży można jakoś nad tymi ładowarkami zapanować, to przemieszczając się codziennie człowiek ociera się o szaleństwo. Ja przy okazji regularnie coś gubię.
Czy jest jakieś rozwiązanie? Siedzieć w domu. Obawiam się, że jeszcze przez kilka lat w podróż będziemy zabierać coraz więcej ze sobą. Dziesięć lat temu mało kto jeździł z laptopem na wakacje, dziś to niemal oczywistość. Choć notebooki ostatnio ustępują miejsca tabletom. Ale przecież czasami przydaje się i jedno i drugie, czyż nie?
Tak więc z czego tu zrezygnować? Najłatwiej chyba z tej rączki od szczoteczki do zębów.
Piotr Lipiński – reporter, fotograf, filmowiec. Pisze na zmianę o historii i nowoczesnych technologiach. Autor kilku książek, między innymi „Bolesław Niejasny” i „Raport Rzepeckiego”. Publikował w „Gazecie Wyborczej”, „Na przełaj”, „Polityce”. Wielokrotnie wyróżniany przez Stowarzyszenie Dziennikarzy Polskich i nominowany do nagród „Press”. Laureat nagrody Prezesa Stowarzyszenia Filmowców Polskich za dokument „Co się stało z polskim Billem Gatesem”. Bloguje na piotrlipinski.pl. Żartuje ze świata na Twitterze. Nowa książka„Geniusz i świnie” – o Jacku Karpińskim, wybitnym informatyku, który w latach PRL hodował świnie – już w księgarniach.