Kto jeszcze chce być Spotify-killerem i przybić gwoździa do trumny muzyków?
Nie ma tygodnia w ostatnim czasie, aby media nie donosiły o kolejnym Spotify-killerze, który za moment ma się pojawić na rynku. Apple, Google, MySpace, Microsoft, teraz Amazon - każdy z nich ma "prowadzić zaawansowane rozmowy z wydawnictwami muzycznymi" i debiuty ich usług mają "wkrótce pojawić się na rynku". Patrząc na wyniki liderów dzisiejszego rynku streamingu można by uznać, że giganci powariowali.
Jeśli plotek, spekulacji i doniesień z pierwszej ręki jest tak dużo jak w przypadku kolejnych debiutów na rynku streamingu muzyki, to trzeba w końcu zacząć traktować je poważnie. Wychodzi na to, że po rewolucji iTunesa, który przeniósł główny ciężar legalnej sprzedaży muzyki z płyt CD na pliki mp3, kolejną wielką zmianą będzie właśnie usługa streamingu muzyki, czyli płatnego czasowego dostępu do wielkiego katalogu muzycznego bez prawa poboru plików na dyski twarde użytkowników. Pytanie tylko, czy dzisiejsi liderzy rynku, czyli z jednej strony Pandora, a z drugiej Spotify utrzymają swoje pozycje, gdy przyjdzie im walczyć z graczami kontrolującymi mobilne ekosystemy usług i produktów.
Zainteresowanie gigantów rynkiem streamingu jest z jednej strony zrozumiałe. Wprawdzie Spotify wciąż nie jest mega wielkim sukcesem ilościowym, ale na każdy serwis, który zdobywa 25 milionów użytkowników, w tym 6 mln płacących trzeba patrzeć chłodnym okiem. Pandora - serwis o nieco innym charakterze niż Spotify - ma znacznie więcej użytkowników, bo aż 150 mln zarejestrowanych. Dodajmy do tego bazy użytkowników Deezera czy WiMP-a i rzeczywiście robi się z tego prawie globalny fenomen.
Show me the money
Zainteresowanie gigantów rynkiem streamingu może jednak dziwić, gdy popatrzymy na wyniki finansowe głównych graczy na rynku. Pandora zarabia raczej na reklamie mobilnej wyświetlanej użytkownikom popularnej usługi radiowej aniżeli na płatnych abonamentach za streaming. Mimo to serwis jest wciąż nierentowny, a sytuacja pogarsza się z kwartału na kwartał. Dzieje się tak mimo tego, że przychody Pandory rosną stabilnie i szybko. Koszty operacyjnej działalności rosną jednak jeszcze szybciej, głównie ze względu na bardzo wysoki koszt tantiem, które Pandora musi przekazywać na konta posiadaczy praw do utworów, których słuchają użytkownicy serwisu czy to w usługach darmowych, czy płatnych.
Niewiele lepiej ma się Spotify. Dość powiedzieć, że szwedzki start-up nie pokazał jak dotąd zysku nie tylko w żadnym roku rozliczeniowym, ale także w pojedynczym kwartale! Podobnie jak w przypadku Pandory, przychody Spotify rosną po kilkaset procent rocznie, jednak mimo tego w każdym kolejnym okresie rozliczeniowym strata się powiększa. Wprawdzie nikt nie robi z tego jakieś większej tragedii, a szefowie Spotify, wraz z prominentnym inwestorem Seanem Parkerem opowiadają wszem i wobec, że projekt jest obliczony na długoterminowy i zacznie zarabiać jak zdobędzie odpowiednio większą grupę użytkowników w ekonomii skali, to jednak jest to sytuacja co najmniej zastanawiająca.
Biznesowy model streamingu wydaje się nie do końca spinać zarówno dla oferentów usług, jak i samych artystów, którzy są (lub nie są) streamingowani. Nie do końca wiadomo, ile Spotify oddaje wytwórniom za streaming, ale mówi się o tym, że to aż 35 centów za każde 100 streamingowanych utworów. Sam dziennie słucham co najmniej 100 utworów za pośrednictwem Spotify, więc…, kosztuję Spotify ok 9,5 dol. miesięcznie. Płacę natomiast ok 10 dol. Pół dolara, które ze mnie zostaje musi starczyć na opłacenie pracowników, utrzymanie infrastruktury, biura w dalekiej dla szwedzkiej firmy Polsce, itd. Słabo.
Artysta traci
Słabo nie tylko dla samego Spotify, ale również dla artystów, których katalogi są udostępniane w serwisie streamingowym. Spekuluje się, że artysta otrzymuje ok 5 - 6 centów za 100 odsłuchań swoich utworów w serwisie streamingowym. Dla wykonawców pokroju Coldplay, Adele, czy Metallica może to oznaczać całkiem ładne sumki, jednak dla 90% pozostałych artystów oznacza to nie więcej niż "na waciki". Co więcej, artyści niszowi lub po prostu mniej popularni realnie tracą na streamingu, ponieważ często jest tak, że klienci chcą posłuchać jednego, czy dwóch kawałków danej kapeli. Dostają to więc kompletnie za darmo w ramach abonamentu usługi streamingowej, a artysta nie zarabia prawie nic, ponieważ tych pojedynczych kawałków nie słuchają masy i w związku z tym nie generują odpowiednio wysokich liczb odtworzeń.
W modelu iTunes tacy artyści zarabiali znacznie więcej. Przy średniej cenie sprzedaży utworu mp3 w iTunes na poziomie 0,99 dol. (nowości kosztują zazwyczaj 1,29 dol. a starocie 0,69 dol.), Apple oddaje 70 centów organizacji wydawców muzyki, z czego 9,1 centa trafiało na konta artystów. Przypomnijmy, że mówimy o zaledwie jednym sprzedanym pliku mp3, a nie o 100 streamingach w Spotify, za które artyści i tak otrzymują o ponad 50% mniej niż za jednostkową sprzedaż w iTunes.
Brutalne, prawda?
Wychodzi na to, że na modelu streamingu nie zarabia na razie nikt - ani serwisy streamingowe, ani artyści. Zarabiają wydawcy, ale też znacznie mniej niż w przypadku sprzedaży pojedynczych plików mp3, a gigantycznie mniej niż w przypadku sprzedaży całych płyt CD.
To może tłumaczyć dlaczego na rynku streamingu nie ma jeszcze Apple'a. Z jednej strony firma Tima Cooka nie może sobie pozwolić na przespanie wybuchu tak istotnego fenomenu jakim jest streaming. Jednak z drugiej może być tak, że Apple negocjuje z wytwórniami muzycznymi znacznie lepsze warunki współpracy niż te, które ma Spotify. Apple znane jest z tego, że lubi rozdawać karty w biznesach, w które się angażuje. Z trzeciej strony wytwórnie mają mocną kartę przetargową w postaci dobrego straszaka dla Apple'a, czyli… Spotify.
Koło się więc zamyka, a odpowiedzi na pytanie, czy streaming będzie się spinał biznesowo wciąż nie mamy.