Co z tą grypą?
Kilka dni temu Tomek fantastycznie opisywał proceder konsultacji medycznych z... wyszukiwarką internetową i Wikipedią. Jak się okazuje Google na podstawie wieści o wyszukiwaniu chorób w sieci jest w stanie domniemywać stopień zachorowalności (lub hipochondryków) w narodzie. A tymczasem naukowcy szukają odpowiedzi na pytanie o wspólny mianownik kiepskiej pogody i grypy.
Temat na Blue Monday wprost idealny - bo to właśnie dziś wypada najbardziej przygnębiający dzień w roku, który zresztą też jest efektem wyliczeń jakiegoś naukowca, który uwzględniał czynniki meteorologiczne i ekonomiczne. Czy miał rację, odpowiedzcie sobie sami, nie zapominając jednak o telefonie do wszystkich ukochanych babć! (nie ma za co)
Naukowcy w związku z wysoką liczbą zachorowań na grypę w tym roku (nie ma powodu do paniki, w ostatniej dekadzie bywało o wiele gorzej) postanowili sprawdzić co jest przyczyną rozwoju tego przebrzydłego wirusa. Okazuje się, że atmosfera na dworze nie jest bez znaczenia, ale ważne jest również to, co dzieje się w pomieszczeniach.
Dokonano między innymi testu poziomu wilgotności w zamkniętych pomieszczeniach, choć jego rezultaty nie okazały się niestety jednoznaczne. Wirus umieszczono na odrobinie śluzu pobranej z nosa miesięcznego dziecka. Badania opublikowane w minionym roku w magazynie PLoS ONE dowiodły, że wirus rozwijał się najlepiej przy niskiej wilgotności powietrza, utrzymanej na poziomie mniejszym niż 50%. Wygląda na to, że przesadne podgrzewanie atmosfery sprzyja grypie, która najlepiej rozprzestrzeniała się, gdy śluz wyparował, a ona sama przeniosła się do powietrza.
Druga grupa warunków, które podobają się wirusowi grypy, to wilgotność powietrza z lasów tropikalnych na poziomie powyżej 98% - wszystko dlatego, że klimat przywodzi na myśl środowisko ludzkiego organizmu. Przy wilgotności z przedziału 50-98% grypa nie czuje się komfortowo i jest stosunkowo najmniej groźna. Dzieje się tak zazwyczaj wiosną, jesienią i latem, gdy wilgotność utrzymuje się na poziomie 70%, a ludzie nie używają dodatkowego ogrzewania. Innymi słowy - ogrzewając nasze pokoje wysuszamy zimą powietrze, dając przy tym fantastyczne warunki dla rozwoju grypy. Nie należy zapominać jednak o tym, że wilgotność powietrza to tylko wierzchołek góry lodowej czynników wpływających na przekazywanie wirusa.
Jak technologie mogą nam pomóc w walce z zarazkami? Na pewno nie należy siedzieć w lodowatych pomieszczeniach, bo i to nikomu jeszcze zdrowia nie dodało. Wall Street Journal, w którym ukazał się cały artykuł na ten temat, poleca rozwiązanie dość oczywiste, choć chyba jeszcze nie aż tak powszechne w Polsce - nawilżacz powietrza. Byle tylko nie przesadzić z wilgotnością powyżej poziomu 60%, bo to może z kolei zaowocować przykrą niespodzianką na ścianach...
Dr Linsey C. Marr, profesor inżynierii lądowej i środowiska w Virginia Tech, sugeruje monitorowanie temperatury i wilgotności w pokoju w oparciu o specjalne zegary, wyposażone w takie dodatkowe opcje (i znów - technologia jeszcze mało powszechna w Polsce). Przy zachowaniu odpowiednich parametrów, mając nawet mocno zagrypionego gościa, możemy szybko stworzyć wirusom środowisko odpowiednie do wyginięcia i nie straszenia domowników. Wyniki tych badań mogłyby być zbawienne jednak nie dla polskich domów (w każdym razie nie tylko), ale i miejsc publicznych, ze szczególnym uwzględnieniem szkół czy lotnisk. Teraz tylko trzeba pomyśleć jak w ekonomiczny sposób nawilżyć tak duże przestrzenie.
A jeśli chodzi o wspomnianą na samym początku mapę trendów wyszukiwania grypy w sieci - znajdujemy się (jako Polacy) w gronie liderów. Myślę jednak, że bardziej świadczy to w tym wypadku o rozwoju społeczeństwa informacyjnego i zaufaniu do Google, niż realnej chorowitości na tle innych narodów.