Wyspa, której nie było. Dlaczego nie warto zawsze ufać Google Maps
Google Maps to moje ulubione mapy online. Używam ich głównie na smartfonie, i jeszcze nigdy mnie nie zawiodły. Traktuję je jednak tak jak Wikipedię: jako źródło informacji, któremu nigdy nie zaufam w stu procentach. A co się stanie, jeśli zaplanuje się wyprawę morską w poszukiwaniu małej wyspy w oparciu o usługę Google? Z pewnością nic dobrego. A zresztą to nie koniec niespodzianek.
Mapy Google to cudowne narzędzie. Korzystam z nich szukając adresu udając się na spotkanie, odbierając rzeczy kupione na Allegro lub odwiedzając znajomych. Sprawdzają się idealnie podczas podróży po Polsce do obcych miast, zwłaszcza w połączeniu ze Streetview. Z kolei usługa Latitude pozwala mi namierzać znajomych w czasie rzeczywistym, zamiast umawiać się z nimi tekstowo przez SMSy podając punkty orientacyjne.
Jednak w życiu bym nie przypuszczał, że można korzystać z map Google do zastosowań “profesjonalnych”. Udowodnili to australijscy naukowcy, którzy postanowili sprawdzić różnicę między wskazaniami usługi Google, a swoimi własnymi mapami. W tym celu zdecydowali się oni zbadać pewną wyspę, widoczną na mapach Google znajdującą się między Australią a Nową Kaledonią. Nazywa się ona Sandy Island, a na różnych mapach obecna była już od blisko dekady. Naukowców zastanowił fakt, że według map znajduje się w miejscu, w którym ocenach powinien mieć głębokość aż 1400 metrów.
Po dotarciu na miejscu, okazało się, że tam gdzie powinien być spory kawałek lądu, widać tylko wodę. Naukowcy nadal nie wiedzą, kiedy i w jaki sposób ta fikcyjna wyspa po raz pierwszy pojawiła się na mapach. Na obronę Google można brać fakt, że to nie jest jedynie ich błąd. Wedle naukowców wypowiadających się dla BBC.co.uk, Sandy Island znajduje się także na wielu innych mapach. Redaktor Venturebeat.com spekuluje, że być może któryś z autorów map chciał po prostu upamiętnić imię swojej partnerki.
To zresztą nie pierwsza “wpadka”, gdy ktoś wykorzystał Mapy Google w “poważnym celu”. W 2010 roku niemal skończyło się to tragicznie, ponieważ na mapach została błędnie zaznaczona granica między Kostaryką i Nikaraguą, a całą sytuację ładnie opisał Piotr VaGla na swoim blogu. Błędy się zdarzają, ale usługa kartograficzna Google ma też sporo easter-eggów, czyli specjalnie wprowadzonych “pomyłek”. Jedną z ciekawszych nawet wspominaliśmy na łamach Spider’s Web. Uważajcie podróżując z Japonii do Stanów ;)
O błędach w mapach mówi się ostatnio głównie w kontekście Apple. Firma z Curpentino w najnowszej wersji swojego oprogramowania dla urządzeń mobilnych pozbyła się rozwiązania od Google, zastępując je swoją własną, autorską usługą. Jest ona na tyle kiepska, że Tim Cook wystosował do użytkowników oficjalny list z przeprosinami, zachęcając do korzystania... z map konkurencji. Niestety, Google nie wypuściło nadal swojej własnej aplikacji do AppStore, i nie wiadomo kiedy można się takowej spodziewać. A sama rzeczona wyspa nadal jest widoczna na mapach Google, ale ich twórcy zobowiązali się szybko naprawić błąd. Zresztą nie uznaję błędu związanego z nieistniejącą wyspą za porażkę Google i triumf fanów Apple.
To błąd naprawdę marginalny, który nie wpływa na codzienne użytkowanie map.