REKLAMA

Problemem Linuksa jest jego społeczność

linux
Problemem Linuksa jest jego społeczność
REKLAMA

Dziś napotkałam w sieci co najmniej kilkanaście tekstów o tym, że Ubuntu się kończy, że od teraz to Linux Mint będzie najważniejszy i że interfejs Unity - kolokwialnie mówiąc- spieprzył wszystko. Blogerzy zagraniczni, ale także i Polscy, opierają się na statystykach przygotowanych przez Distrowatch, które są miarodajne tylko z racji tego, że są jedyne. Nikogo więcej Linux nie obchodzi, bo nie jest nawet niszowy, a niszowo-niszowy. Możnaby pójść na ulicę i zapytać krążące wróżki, by przepowiedziały nam z ręki przyszłość Linuksów - efekt będzie mniej więcej taki sam. Tylko że na ulicy nas skasują. Lepiej więc pozostać przy darmowym Distrowatch.

REKLAMA

Linux to społeczność o mentalności ksenofobicznej; społeczność, która lubi odcinać się od świata i nie cierpi większych zmian, nawet jeśli miałyby one wyjść jej na dobre. To trochę tak, jak z zamkniętą społecznością Wikipedii (polecam przy okazji świetny wpis na ten temat Danny’ego Sullivana) - niby idea jest świetna, open-source daje wielkie możliwości, w społeczności siła, ale w pewnym momencie ta społeczność zaczyna tworzyć zamknięty krąg “ekspercki”. Zamiast skupiać się na tym jak szerzyć ideę, przekonywać do Linuksa nowych “nietechnologicznych” użytkowników i sprawiać, że stawałby się coraz bardziej popularny (co odbiłoby się dobrze na wszystkich), społeczność postanawia celebrować swoje przyzwyczajenia, zastanawiać, który Linux jest popularniejszy według Distrowatch i krytykować Ubuntu, że wprowadza powiew świeżości.

Tak, Ubuntu jest odwóceniem Linuksowego świata do góry nogami. Tak, Linux Mint ma szansę stać się dystrybucją Linuksa używaną przez największą ilość użytkowników. Najśmieszniejsze jest to, że na razie nie mamy szans uzyskania miarodajnych danych. Zresztą to i tak nic nie znaczy - Mint zyska tylko użytkowników, którzy przesiądą się z innych dystrybucji. Innym maleje, Mintowi rośnie -  to nie jest dobra wróżba dla całego świata Linuksa. Linux potrzebuje nowych użytkowników, ludzi, którzy wcześniej nie mieli z nim do czynienia, którzy przesiądą się z Windowsów czy Maków, potrzebuje partnerów sprzętowych, tak by trafiać do ludzi jako preinstalowany system w nowych komputerach. A jaka jest rzeczywistość? Taka, że na razie nie ma na to szans.

I właśnie dlatego to, czy Ubuntu, czy Mint, czy Fedora czy nawet Arch będą na pierwszym miejscu popularności wśród dystrybucji Linuksa nie znaczy nic.

24-11-2011-14-39-03

Prawdopodobne wyjście na prowadzenie Minta i trend spadkowy Ubuntu w większości tekstów tłumaczony jest tym, że w Mintcie domyślnym graficznym interfejsem jest GNOME 3 z autorską nakładką MGSE, która przywraca znany od lat interfejs oparty na pasku, menu, itp. Szczerze? Średnio chce mi się w to wierzyć - w obecnej sytuacji, gdy Linuksa instalują ”zapaleńcy” trudno uwierzyć, by nie potrafili zmienić interfejsu graficznego w Ubuntu na dopasowany do siebie. Głupia instalacja GNOME 3 zamiast Unity jest banalna, a stamtąd możliwości zmiany interfejsu na na przykład klasyczny GNOME jest też prosta...

Mocniejszym argumentem jest za to zintegrowanie w systemie sterowników, aplikacji i kodeków nie opartych na open-source, jak Flash od Adobe. To zręczny ruch, ale jeśli to dzięki temu zdobywa taką popularność, to środowisko Linuksa jest jeszcze bardziej zamknięte, niż się zdawało.

Bo patrząc bardziej perspektywicznie, to która dystrybucja ma przynajmniej szczątkowe szanse na przekonanie do siebie nowych, nieobeznanych użytkowników? Ktoś odpowie “Mint, bo bardziej przypomina to, co znają windowsowcy”. To nie do końca prawda - za Mintem nie stoi nic prócz tego, że jest to podrasowany Ubuntu, który stał się popularny w niszowej niszy. Za Ubuntu natomiast stoi Canonical, który stawia wszystko na jedną kartę w nadzei rozpropagowania systemu nie tylko wśród geeków i ich najbliższych rodzin. Wystarczy spojrzeć choćby na strony obu dystrybucji (zabawne, że odwiedziny na tych stronach są też ważnym argumentem według “analityków” popularności obu systemów) - podczas gdy strona Minta jest typową stroną robioną przez zapaleńców, strona Ubuntu wygląda całkiem profesjonalnie. To Canonical a nie Mint ma partnerów biznesowych (umowa z Dellem jest kluczowa), to Canonical stawia na zarobek poprzez oferowanie bogatych pakietów biznesowych, to Canonical działa perspektywicznie, podczas gdy Mint jest świetną dystrybucją opierającą się na dobrowolnych datkach i nieprzejawiającą żadnych chęci do wyjścia poza światek społeczności Linuksa.

To jest zasadnicza różnica w postrzeganiu tego, czym ma być system i do kogo ma docierać. I nie, nie wróżę Ubuntu wielkiego sukcesu, chociaż mogę podziwiać za odwagę - Canonical zdaje sobie doskonale sprawę, że nie może “zjeść ciastka i mieć ciastka”, czyli w tym przypadku zadowolić wybrednych linuksowców i jednocześnie mieć nawet nikłych szans na zaistnienie poza linuksowym światem. Stawia więc na to drugie, zrażając do siebie społeczność. A czy się uda? Nawet ja, kibicująca Canonicalowi, muszę spojrzeć na to realnie i przyznać, że szanse są małe. Nadzieja na zdobycie chociaż kawałka chińskiego rynku jednak pozostaje.

REKLAMA

Domniemany sukces Minta jest więc smutnym dowodem na to, że społeczność Linuksa zadowala się tym, co jest, nie chce zmian a otwarcie na świat traktuje jako swojego rodzaju zagrożenie. Z takim podejściem Linux na zawsze pozostanie tylko ciekawostką świata PC. Świeżości i nowego spojrzenia połączonego z odwagą i chęcią zdobywania rynku nie uświadczymy.

Niszowa nisza.

REKLAMA
Najnowsze
Zobacz komentarze
REKLAMA
REKLAMA
REKLAMA