Jestem z Polski, więc nie ufam. Dlaczego internet zaczyna przypominać cmentarz ludzkości?

Nie ufamy – sobie wzajemnie, nauce, elitom. Kapitalizm wzmacnia w nas samolubstwo, politycy pozbawiają się wiarygodności, a pseudonauka i samozwańczy eksperci odbierają uwagę naukowcom. A właściciele big techów? Biorą popcorn i odcinają kupony od zasięgów.

Zaufanie społeczne Polaków

Jest takie powiedzenie: "Zaufanie jest dobre, ale kontrola jeszcze lepsza". 

Mało kto jednak wie – także wśród tych, którzy zwykli posługiwać się tym cytatem – że jego autorem jest Włodzimierz Lenin, ojciec rewolucji październikowej, która obaliła cara i pod płaszczem rządów ludu zastąpiła go dyktaturą elit. 

Ta "kontrola" stała się fundamentem rozrastającego się w Związku Radzieckim komunizmu i metodą na tłumienie w zarodku oporu obywateli. Oparta na terrorze oraz redystrybucji biedy i zamordyzmu, okazała się też skuteczną trucicielką zaufania. W społeczeństwie radzieckim ufać po prostu się nie opłacało. Nigdy nie było wiadomo, czy sąsiad nie doniesie na ciebie do organów władzy albo czy członek rodziny nie jest partyjnym szpiegiem. 

Ale zaufanie – bez względu na czasy – to nie jest łatwa sprawa. 

Nie ufamy. Dlaczego?

Centralne Biuro Opinii Społecznej od 2002 roku prowadzi ciekawe badanie "Zaufanie społeczne". Pyta w nim Polaków o ich poziom zaufania w relacjach prywatnych i publicznych. W raporcie opublikowanym w 2024 roku respondentów zapytano o to, czy ludziom zasadniczo należy ufać. Tylko 24 proc. odpowiedziało twierdząco, a aż 73 proc. było przeciwnego zdania. 

Patrząc na całą historię badania, taki wynik nie jest zaskoczeniem. Polacy są dosyć ostrożni względem siebie. W ostatnich 15 latach poziom zaufania utrzymuje się na podobnym poziomie, choć w przeszłości bywało lepiej – w latach 2002-2006 ludziom ufało nawet 80 proc. z nas.

Ankietowanych pytano również o ich stosunek do instytucji publicznych. Spośród czternastu badanych podmiotów najmniej osób ufało Trybunałowi Konstytucyjnemu (tylko 21 proc.), partiom politycznym (25 proc.) oraz mediom (34 proc.). Autorzy badania zaznaczyli, że poziom zaufania, którym społeczeństwo obdarza poszczególne instytucje, różni się w zależności od konkretnych cech demograficznych respondentów. Przykładowo większą wiarygodność podmioty publiczne osiągały wśród osób powyżej 34. roku życia oraz lepiej wykształconych. Im badani młodsi i ze słabszą edukacją formalną, tym zaufanie było mniejsze. Bardziej ufne są też osoby o poglądach lewicowych i centrowych, mniej o prawicowych (co przełożyło się też na tegoroczne wybory, o czym za chwilę).

Wnioski? Jesteśmy nieufnym społeczeństwem. Nie ufamy – zasadniczo – ani sobie nawzajem, ani dużej części instytucji publicznych. Pewnym pocieszeniem jest fakt, że w tym drugim przypadku nie różnimy się, przynajmniej w kilku kategoriach, od innych państw naszego regionu.

Według badania Eurobarometru z 2024 roku sceptycyzm np. do krajowych partii w krajach Unii Europejskiej wyniósł średnio 71 proc. (w Polsce dużo mniej: 56 proc.). Znacznie gorzej jest u nas jednak z wizerunkiem policji, której ufa 64 proc. osób (średnia dla Unii to 73 proc.). Wyższe zaufanie ma ona u części naszych sąsiadów - Czechów i Litwinów (po 78 proc.) czy Niemców (77 proc.). Wizerunek sądów też pozostawia u nas sporo do życzenia – ufa im 56 proc. rodaków, podczas gdy u Niemców jest to 12 punktów procentowych więcej.

Czy to oznacza, że żyjemy w epoce deficytu wiarygodności, doświadczamy zmiany "ducha epoki", w której merytokracja i ufność do instytucji mają się coraz gorzej? A może to nasza rodzima przypadłość, efekt traumy historycznej, pozostałość po peerelowskim pręgierzu i dominacji słusznie minionego ustroju? 

Tu mały spoiler: jest w tym dużo prawdy, choć swoje zrobiły też czynniki zewnętrzne, a trochę wewnętrzne, współczesne wojenki. Jakie i czy da się z tym coś zrobić? 

Krytyka czystego, chłopskiego rozumu

Firma badawcza SW Research przygotowuje co roku ranking poważania zawodów w Polsce. Na podstawie danych powstają zestawienia dziesięciu najlepiej ocenianych profesji oraz dziesięciu najmniej poważanych. W tym pierwszym od lat liderem jest strażak, kolejne miejsca należą do ratownika medycznego, pilota samolotu oraz pielęgniarki. 

Na drugim biegunie znajdują się influencer, youtuber i poseł na Sejm RP. W niechlubnej dziesiątce znalazło się aż pięć zawodów związanych z szeroko pojętą polityką i rządzeniem (poza wymienionym posłem jeszcze: europoseł, radny gminny, senator RP i minister). 

Nie jest to zaskakujące, jeśli śledzi się polską politykę.  

Od lat w Polsce mamy do czynienia z pogłębiającą się polaryzacją polityczną (na co uwagę zwracają nawet piłkarze), która odbija się na radykalizacji nastrojów społecznych. Polacy buntują się przeciwko klasie politycznej, czego wyrazem jest zwłaszcza rosnące poparcie kandydatów prawicowych (co widać nie tylko w Polsce) i wyraźnie antyestablishmentowych. Analizę popularności kandydatów prawicy z polskiego podwórka - Grzegorza Brauna i Sławomira Mentzena - wyłożył ostatnio filozof kultury prof. Andrzej Leder w rozmowie z Wirtualną Polską.

Przy wyborcach Brauna zwrócił uwagę na zaufanie – a raczej jego brak – do postulatów formułowanych przez liberalną elitę: "Jest jeszcze jedna emocja – radykalna nieufność. To nie tylko gniew. To skrajna niewiara we wszystko, co wykracza poza znane, bezpośrednie wzorce. Wzorce takie jak religia, wspólnota, swojskość. Cała reszta jest obca, groźna, podejrzana" – mówił.

Słowem: liberalno-lewicowa agenda stanowi zagrożenie dla "zdrowego rozsądku", "chłopskiego rozumu" i biologicznie uwarunkowanych reguł, co postanowili wykorzystać prawicowi kandydaci.

Wyniki Mentzena i Brauna nie są pierwszymi symptomami spadającego zaufania do władzy. Są raczej jego skutkiem. Od ponad 20 lat polska scena polityczna jest areną walki między dwiema największymi partiami, które budują polityczny kapitał na wzajemnej niechęci do siebie i – no właśnie – nieustannym podważaniu zaufania do oponenta. Tak spolaryzowane społeczeństwo łatwiej zmobilizować, by zagłosowało na swojego i powstrzymało tego drugiego.

Tyle że społeczeństwo jest tą polityczną walką ewidentnie zmęczone, czego efektem wyjątkowo słaby łączny wynik kandydatów duopolu w pierwszej turze wyborów prezydenckich i przenoszenie poparcia na polityków krytykujących status quo. 

Żyjemy w epoce deficytu wiarygodności, doświadczamy zmiany "ducha epoki", w której merytokracja i ufność do instytucji mają się coraz gorzej. Fot. Shutterstock / Roman Samborskyi

Media (nie)publiczne

Brak zaufania i utratę wiarygodności zanotowały także media. Te w ostatnich latach znacznie przyczyniły się do dzielenia społeczeństwa. Efekt? Media od lat szorują po dnie, jeśli chodzi o poziom zaufania. Zawód dziennikarza we wspomnianym rankingu poważania w tym roku spadł na 35. miejsce (przed rokiem zajmował 26. pozycję, a trzy lata temu – 24). Sytuacji nie poprawiły również minione wybory, w których dziennikarze – ze względu na swoje przyspawanie do obozów politycznych – zostali okrzyknięci jednymi z głównych przegranych.

Z jednej strony skutków spadku wiarygodności należy doszukiwać się w absolutnej degradacji mediów publicznych, które zwłaszcza za poprzedniej władzy bez skrupułów spełniały wolę polityczną władzy. Dzisiaj może i jest lepiej, ale i tak zamiast obiecanej szklanki czystej wody nowa ekipa dziennikarzy obrała kurs na faworyzowanie rządzących. 

Z drugiej – w budowaniu narracji tożsamościowej przez największe (i nie tylko) media, które postawiły na faworyzowanie wybranej sceny politycznej i jednoczesne wymierzanie tępych ataków w przeciwników. 

Skutek jest taki, że nawet ważne publikacje odsłaniające działania polityków są dziś unieważniane lub odbierane z rezerwą, bo dane medium kojarzone jest automatycznie z partią A lub partią B. Jeśli dołożymy do tego wzrost popularności social mediów jako źródła informacji, to wniosek jest bezlitosny dla dziennikarzy: media tradycyjne tracą oręż, bo zamiast miecza i tarczy wybrały pałkę. A ludzie mają alternatywę. Wolą obejrzeć dwugodzinną dłuższą i wielowątkową rozmowę z politykami na kanale YouTube u Stanowskiego czy Rymanowskiego zamiast włączać telewizor i oglądać kilkunastominutową wojenkę w studiu między politykami.

Źródeł kryzysu należy też szukać w zmianie strategii tworzenia treści w mediach. Powszechne (tu od razu uwaga: nie w każdym przypadku) jest stawianie na małowartościowe, ale dobrze klikalne teksty typu "XYZ pojawiła się w odważnej sukience. Fani osłupieli" albo clickbaitowe nagłówki atakujące czytelnika już na wejściu na stronę (szerzej zjawisko tzw. gównoizacji treści opisywaliśmy tutaj). 

Oczywiście nie jest tak, że winne są tylko media. Za spadek zaufania do portali czy telewizji winę ponoszą też pośrednio bezlitosne big techy ze swoimi mediami społecznościowymi i kapryśnymi algorytmami. 

Wielkie korporacje technologiczne chętnie wykorzystują bowiem treści tworzone przez wydawców do budowania ruchu w platformach, a przez to sprzedaży większej liczby reklam. Problem w tym, że big techy nie chcą uczciwie i na przejrzystych zasadach dzielić się z mediami osiąganymi w ten sposób zyskami. 

Dlatego wydawcy muszą jeszcze intensywniej walczyć o swoją pozycję i utrzymanie ruchu na stronach. A łatwiej jest to zrobić pięcioma tekstami z klikogenną treścią o losach Zenka z popularnego reality show (najlepiej z clickbaitem w nagłówku) niż jednym pogłębionym reportażem o psychiatrii dziecięcej. Kliki rosną, ale, niestety, dzieje się to kosztem zaufania do dziennikarzy, wiarygodności i relacji z odbiorcą.

Zresztą kliki, na które można pomstować, to jedyna szansa na ratunek dla mediów.

Sytuacja już jest słaba, a dodatkowo sztuczna inteligencja przyśpiesza rzeź. Chatboty coraz śmielej zastępują tradycyjne wyszukiwanie, bo po co klikać w dziesięć linków, skoro można pogadać z algorytmem, który brzmi jak mądrzejszy kuzyn? Według doniesień dziennika "The Wall Street Journal" media muszą wymyślić siebie na nowo. Ruch spada drastycznie. Kliki to forma ucieczki.

Maszyna cenniejsza niż rzemieślnik

Zresztą z korporacjami nie walczą wyłącznie wydawcy. Jakiś czas temu było głośno o tworzeniu przez użytkowników ChatGPT grafik i własnych podobizn wzorowanych na stylu słynnego japońskiego studia Ghibli. Media społecznościowe zostały zalane kreacjami użytkowników wykonanymi za pomocą sztucznej inteligencji. Zachwytów nad nową funkcją popularnego generatora nie przykryły głosy mówiące, że generowanie grafik stylizowanych na twórczości innych nie jest uczciwą praktyką i szkodzi artystom. Tych pojedynczych opinii było za mało.

Ktoś powie, że wykorzystywanie wartości intelektualnej twórców przez AI jako tako nie obniża do nich zaufania. Moim zdaniem robi coś jeszcze gorszego: daje podstawy, by sądzić, że skoro dzieła artystów – tworzone często przez długi czas, kosztowne – da się zastąpić wpisaniem prostego promptu do generatywnej sztucznej inteligencji, to po co polegać na doświadczeniu projektantów graficznych? Nie muszę przecież ufać twórcy z krwi i kości, sprawdzać jego kompetencji, czekać dniami lub tygodniami na skończony projekt, skoro podobny efekt uzyskam w narzędziu AI. Tak może już za chwilę wyglądać modelowa relacja zleceniodawcy z twórcą w "inteligentnym" świecie. Świecie, gdzie nie liczy się zaufanie do rzemieślniczej pracy, ale szybkość maszyny.

– Na wpływ technologii na jednostki i ich poczucie zaufania trzeba spojrzeć z dwóch perspektyw – zauważa dr Mikołaj Lewicki, socjolog z Wydziału Socjologii Uniwersytetu Warszawskiego.

– Internet to przestrzeń, w której pierwotnie powstawały powiązania międzyludzkie; nieoparte na pokrewieństwie, ale na wspólnocie celu. I w takich układach może się pojawić wysoki poziom zaufania. Jak spojrzymy na fenomen twórczości z czasów Web 2.0, jeszcze sprzed jego komercjalizacji, to tam naprawdę widać było społeczny aktywizm, który źródła nie miał w więzach rodzinnych czy tradycyjnych strukturach. Dało się zbudować coś wokół wspólnej zajawki, misji, wspólnych wartości, symboli – mówi.

Dzisiaj przestrzeń online coraz bardziej przypomina cmentarz ludzkości. Treści tworzone przez boty czy AI nie są rzadkością, to smutna codzienność. Algorytmem rządzą technokraci. Budowanie zaufania, więzi? Zapomnij, boomerze.

– Dziś technologia jest zapośredniczona przez korporacje. Te przestrzenie są zorganizowane, ustrukturyzowane, nie działają na zasadzie wolnej wymiany. Kiedy korzystamy z mediów społecznościowych, nie występujemy jako obywatele czy twórcy, ale jako użytkownicy, którzy są definiowani nie tylko przez to, kim są teraz, ale też przez to, co mogą chcieć zrobić w przyszłości. W pewnym sensie te serwisy odbierają nam realne sprawstwo. Podsuwają, co mamy wybrać, ograniczają spektrum, w jakim możemy poznawać świat. Ci "inni", którzy myślą inaczej, co nie znaczy, że są niegodni zaufania, nie występują w takim układzie – podkreśla Lewicki.

Pompowanie osocza i inne bzdury 

Spójrzmy teraz na naukę. 

W Polsce – na szczęście – wciąż większość społeczeństwa ufa naukowcom, ale nie jesteśmy na tym polu prymusami. Według międzynarodowego badania przeprowadzonego w ramach projektu TISP Many Labs (wzięły w nim udział też polskie uczelnie, m.in. Uniwersytet Jagielloński czy Uniwersytet Śląski) średni poziom zaufania do instytucji i publikacji naukowych wynosi 3,62 (na pięciostopniowej skali, gdzie 1 oznacza bardzo niskie zaufanie, a 5 bardzo wysokie). Największym zaufaniem naukowcy cieszą się w Egipcie (4,3), a najmniejszym w Albanii (3,05). Wynik Polski to 3,51. A więc blisko średniej. Jednocześnie według CBOS 88 proc. Polaków uważa, że warto się kształcić i uzupełniać wiedzę.

Dlaczego więc – mimo stosunkowo wysokiego zaufania do nauki i cenienia edukacji – tak wiele osób lubi teorie spiskowe?

– Teorie alternatywne są często znacznie atrakcyjniejsze od "podstawowego obrazu świata” – mówi dr Łukasz Lamża, dziennikarz naukowy "Tygodnika Powszechnego", działający przy Centrum Kopernika Badań Interdyscyplinarnych Uniwersytetu Jagiellońskiego. 

– Uwielbiamy na przykład historie o potężnych złych bogaczach, bo to jest kapitalny wątek literacki i filmowy. Przykładowo: bogaci mają dostęp do zaawansowanych leków, których my, biedacy, nigdy na oczy nie zobaczymy, i jest całe podziemie medyczne obsługujące ludzi z władzą. Jeżeli przeczytałem gdzieś w jakimś bzdurnym źródle, że Bill Gates właśnie wrócił z dwutygodniowej kuracji w Ameryce Łacińskiej, gdzie pompowali mu osocze gwatemalskich chłopców, to mam silną motywację, żeby to opowiedzieć znajomym. Nie uważam, żebym tym samym wprowadzał ich w błąd. Wiele "teorii spiskowych" należy właśnie do tej kategorii i nie powinno się ich traktować jako próby dezinformacji – dodaje naukowiec. 

Spiski paliwem dla wielkich korpo

Winę za zalew teorii spiskowych ponoszą też galopujące i stronnicze algorytmy dezinformacji w mediach społecznościowych. 

Okrajanie działań fact-checkingowych na platformach (albo zastępowanie ich de facto systemem, w którym to na użytkownikach ciąży zgłaszanie dezinformacji), brak wystarczającej kontroli nad materiałami zawierającymi manipulację (lub jawne kłamstwo) czy wpadanie w bańki informacyjne z monotematycznymi treściami. To tylko niektóre z powodów, dla których część z nas staje się ofiarą ataków internetowych guru "ostrzegających" przed spiskami. Zresztą nie od dziś wiadomo, że big techy działają w myśl makiawelicznego rozumowania "zysk bez względu na metody". A zgodzimy się, że treści kontrowersyjne, emocjonalne, wreszcie spiskowe, kupują uwagę użytkowników najlepiej. Podważanie zaufania i status quo jest dla wielkich korpo paliwem.

Opowiadanie bzdur się zdemokratyzowało. Dzisiaj każdy może kupić kamerę i mikrofon, przeczytać parę artykułów i zacząć nagrywać podcast o zmianach klimatu czy wojnach. Dawne pojęcie autorytetu, pod którym mieściły się takie profesje jak nauczyciel, profesor czy naukowiec, uległo w epoce lajków przedefiniowaniu (więcej o tym pisałem w Magazynie Spider’s Web tutaj). 

Aktualnie zasady ustala dyktat zasięgów – kto głośniej krzyczy i ma większą charyzmę, wygrywa batalię o uwagę i wiarygodność, tak cenną w przebodźcowanym świecie online. Profesor uczelni czy człowiek nauki z 30-letnim doświadczeniem nie zawsze taką charyzmę posiadają. Przegrywają nierzadko na tym polu z influencerami czy "pięciominutowymi" ekspertami. 

Dr Lamża: – Pseudoeksperci odgrywają fundamentalną rolę w szerzeniu teorii spiskowych. Są one wszak przekazywane od człowieka do człowieka, drogą plotki. Poziom wiedzy nie ma znaczenia. Wygrywa lepsza historia: lepsza, czyli taka, którą nas zaangażuje, którą chcemy przekazać dalej. To podstawowe prawa memetyki, czyli nauki o rozprzestrzenianiu się informacji w społeczeństwie.

Obecnie zasady ustala dyktat zasięgów – kto głośniej krzyczy i ma większą charyzmę, wygrywa batalię o uwagę i wiarygodność, tak cenną w przebodźcowanym świecie online Fot. Shutterstock / Roman Samborskyi

Egoiści w dobie turbokapitalizmu

Zaufania i skłonności do współpracy wydaje się też nie budować powszechna dziś kultura indywidualizmu na sterydach, napędzana przez drapieżny kapitalizm. Jednostka, żeby przetrwać w takich warunkach, musi rywalizować z innymi o ograniczone zasoby. Mogą to być pieniądze, władza, stanowiska, partner lub partnerka. Życie w kulturze wiecznego JA stawia w centrum wszechświata siebie, a swój rozwój determinuje permanentną walką i rywalizacją. 

Doskonale proces ten widać na portalu społecznościowym LinkedIn. Pierwotnie stworzony z myślą o osobach poszukujących pracy, stał się przestrzenią do promowania "marki osobistej", często rozumianej nie jako świadome i odpowiedzialne kształtowanie własnego wizerunku zawodowego, lecz jako epatowanie sukcesem. Przeciętny feed LinkedIna bardziej przypomina dziś nie tablicę ogłoszeń czy przestrzeń do dzielenia się wiedzą, ale scenę, na której każdy gra swoją własną jednoosobową sztukę triumfu: awansów, wyróżnień, nowych kontraktów i projektów. 

W tym spektaklu jest coraz mniej miejsca na autentyczność kreśloną porażką czy trudnościami. Sprzedawane są nam zatem kolejne historie sukcesu, narracje o zbudowaniu pięciu firm w rok, czy pochwała hiperproduktywności. Co więcej, w tak zaprojektowanym uniwersum promuje się jednostki zdolne do maksymalnej samorealizacji, odrywając się tym samym od struktur wspólnotowych.

W erze ograniczonych zasobów i walki o zasoby to nie zaufanie jest kluczowe. Istotne jest, by być pierwszym, najlepszym, dynamicznym. 

Z tezą tą łączy się koncepcja "zwrotu egoistycznego", zaproponowana przez Jakuba Dymka, dziennikarza i współtwórcę podcastu "Dwie lewe ręce" (o fenomenie tego podcastu pisaliśmy tutaj). Oznacza ona, że ludzie niechętnie chcą dzielić się wypracowanym przez siebie dobrobytem i transferować go do różnych grup społecznych. Pisząc wprost: myślimy w pierwszej kolejności o sobie, swoich portfelach i zabezpieczeniu własnych potrzeb. 

Zwrot egoistyczny dobrze widać w podejściu Polaków do pomysłu dzielenia się dodatkami socjalnymi z Ukraińcami przebywającymi w naszym kraju. Z jednej strony tłumnie rzuciliśmy się do pomocy wschodnim sąsiadom po wybuchu wojny, a z drugiej dzisiaj zauważalny jest sceptycyzm (podpalany dodatkowo w kampanii wyborczej przez niektórych kandydatów) związany z adresowaniem do nich funduszy pomocowych, takich jak świadczenie 800+. 

Koncepcja ta ujawnia się zresztą w niemal każdym przypadku próby publicznych transferów pieniężnych. Hasła typu "nie stać nas na to", "ludzie będą tego nadużywać", "wzrośnie patologia" (wybierz właściwe) stanowią wręcz istotę narracji antyredystrybucyjnej. Naród nie ufa, że adresaci pomocy odpowiednio wykorzystają otrzymane wsparcie, sami boją się też, że dóbr nie starczy dla nich. 

Dr Lewicki, zapytany o wpływ kapitalizmu na poczucie wspólnotowości, mówi: 

– Transformacja ustrojowa, bardzo mocno naznaczona tendencjami neoliberalnymi – prywatyzacją, cięciem wydatków – osłabiła związek z państwem i wzajemne zaufanie. Przykładowo część z nas nie postrzega składek, które co miesiąc odkładamy z pensji, jako wkładu we wspólne dobro. Młodzi są zwolnieni z płacenia podatku, co sprawia, że związek usług publicznych z poczuciem tego, że trzeba na to płacić, jest osłabiany, a nie wzmacniany. Do tego dochodzą opowieści o rozkradaniu państwa. I nawet jeśli nie jest to prawda, to narracja polityczna nadal podtrzymuje obraz państwa jako czegoś skorumpowanego, niewiarygodnego – podkreśla.

Egalitarne społeczeństwo z równiejszą dystrybucją dóbr? Tego w kapitalizmie napędzanym deficytem zaufania i rozgrzaną do czerwoności konsumpcją (gdzie liczy się paradygmat "ja") nie doświadczymy.

Zmiany? Tak, ale to potrwa

No dobra, ustaliliśmy, że mamy w narodzie parę solidnych deficytów zaufania. Zastanówmy się, czy da się to jakoś posklejać. Może warto zastosować się do przywoływanego w tym tekście leninowskiego powiedzenia, i zacząć odrestaurowywać zaufanie przez wprowadzenie większej kontroli, zaczynając od social mediów?

– Nie wiem, czy to jest możliwe – zaczyna sceptycznie dr Łukasz Lamża, który zwraca uwagę, że wzmożone mechanizmy kontrolne treści w mediach społecznościowych wcale nie muszą poprawić sytuacji np. z rozsiewaniem teorii spiskowych. 

– Wszelkie metody instytucjonalne, typu systematyczne cenzurowanie mediów społecznościowych, tak, aby dało się na nich publikować tylko "prawdę", wywołują we mnie odruchowe obrzydzenie. Nie powinniśmy oddawać nikomu władzy decydowania o tym, jaka jest prawda. Wolę żyć w świecie szumu informacyjnego i wszystkich wiążących się z tym strat, również obiektywnych i mierzalnych, niż w świecie odgórnej kontroli ludzkich wypowiedzi – dodaje ekspert.

Jest w tym wiele racji. Istniejącym metodom weryfikacji treści daleko do ideału. Zdarza się, że na platformach usuwane są posty, które nie mają nic wspólnego z dezinformacją czy nawoływaniem do nienawiści. I na drugą nóżkę: przesiew moderatorów nierzadko przechodzą treści, co do których prawdziwości należy mieć wątpliwości.

To może odbudowę zaufania dobrze zacząć od pracy u podstaw, a więc mentalności i kultury? Dr Mikołaj Lewicki proponuje na początku dać ludziom więcej sprawczości. Słowem: włączyć ich w demokrację partycypacyjną. 

– Powiem może coś radykalnego, ale uważam, że w tej sytuacji należy oddać ludziom jak najwięcej władzy. Uczynić ich współodpowiedzialnymi – mówi. – Bez radykalnego zdemokratyzowania tych procesów, które do tej pory były traktowane jako wyjątkowo złożone, zarezerwowane dla ekspertów i specjalistów, a które bezpośrednio dotyczą ludzi, nie stworzymy związania i zaangażowania, bo nie będzie poczucia sprawstwa – dodaje.

W jakich dziedzinach ta odpowiedzialność społeczna mogłaby być większa? Przykładowo w planowaniu przestrzeni, w której żyjemy. 

– Dziś samorządy często tworzą klientelistyczne układy. Wyłania się z tego całkowicie chaotyczny świat, bo nikt nie traktuje przepisów serio. A ludzie to widzą. Nie czują jednak odpowiedzialności za swą okolicę, za to co wspólne – bo wiedzą, że nie mają na to wpływu. Że za ich płotem może powstać supermarket albo autostrada i nikt ich o to nie zapyta. To wszystko osłabia i tak słabe zaufanie. Żeby to zmienić, potrzebne są mechanizmy do prowadzenia dyskusji i porozumiewania się – takie, które umożliwiają realne współdecydowanie. I sprawiają, że eksperci muszą naprawdę się wysilić, by przekonać do swych racji. Tylko wówczas unikniemy stawiania mieszkańców-obywateli w roli niedouczonych, których trzeba edukować, a zaczniemy traktować jak partnerów i partnerki, których do czegoś trzeba przekonać. To jest zadanie dla samorządów, organizacji pozarządowych, ruchów lokalnych. Wspólnotowość działań buduje zaufanie – podkreśla socjolog.

Dr Lamża dodaje, że istotne jest też edukowanie, i to od najmłodszych lat. Przy czym od razu zaznacza, że zmiana potrwa. 

– Myślę, że w idealnym świecie dałoby się pewnie zorganizować system edukacyjny tak, żeby ludzie byli mniej podatni na najbardziej jaskrawe i szkodliwe bzdury. Wydaje mi się, że zasadniczo idziemy powoli w dobrym kierunku, ale duże systemy społeczne, takie jak edukacja, zmieniają się niestety w tempie lodowcowym – mówi.

Tempo – czy szybsze, czy wolniejsze – wydaje się jednak rzeczą wtórną względem potrzeb, jakie mamy jako społeczeństwo w kontekście odbudowy zaufania. Silny naród zbudowany jest na wiarygodności, więc kroki naprawcze należy powziąć jak najszybciej. Zanim tej lejącej się do ognia oliwy będzie jeszcze więcej.