Media społecznościowe to bagno. Oto jak je naprawić w epoce Trumpa

TikTok jest szybszy niż Jezus Chrystus. Umarł, ale na zmartwychwstanie potrzebował nie trzech dni, lecz niecałej doby. A dokładnie około 14 godzin. Był to piękny czas. Nie, nie dlatego, że nie było TikToka, lecz dlatego, że mogliśmy pomarzyć o tym, że media społecznościowe da się zmienić na lepsze. I wciąż możemy. Oto, co trzeba zrobić, aby je naprawić.

fot shutterstock / Art Furnace

W chwilowym zniknięciu TikToka bardziej niż brak aplikacji do przewijania filmików zabrakło mi refleksji nad tym, co właściwie tracimy. Krótkie okienko między śmiercią a zmartwychwstaniem TikToka mogło być świetną okazją do zastanowienia się nad tym, co możemy zrobić, aby zmienić media społecznościowe, w tym TikToka, na lepsze. I czy to w ogóle możliwe?

Ale po kolei.

Tuż przed godziną 23 w sobotni wieczór TikTok zgasł w Stanach Zjednoczonych. Użytkownicy po uruchomieniu aplikacji zamiast krótkich filmików widzieli informację, że "ustawa zakazująca działania TikToka została wprowadzona w Stanach Zjednoczonych". To nie do końca prawda. Tak zwany "zakaz TikToka" nie był de facto zakazem. 

Wróćmy jednak do początków. TikTok zadebiutował w globalnej wersji w 2016 roku. W Stanach Zjednoczonych zyskał popularność dwa lata później. Wraz z tym, jak aplikację pobierało coraz więcej amerykańskich użytkowników, pojawiły się obawy dotyczące wykorzystania ich danych. Na skutek rozmów z rządem USA chiński właściciel TikToka, czyli spółka ByteDance, zgodziła się przechowywać ich dane na serwerach Oracle w Austin w Teksasie. Jednak temat wpływu na użytkowników i bezpieczeństwa narodowego powracał. Dlatego w kwietniu zeszłego roku przyjęto ustawę, która miała chronić Amerykanów przed aplikacjami kontrolowanymi przez "zagranicznych wrogów", wśród których są m.in. Chiny. Prawo dawało ByteDance czas do stycznia na to, by znalazła nowego właściciela lub opuściła amerykański rynek. Jeśli wymóg nie byłby spełniony, TikToka nie można byłoby pobrać ze sklepów z aplikacjami, czyli Google Play czy Apple Store, bo sprzedawcom groziłyby za to srogie kary.

ByteDance nie zdecydowała się na sprzedaż ani całości, ani amerykańskiej części aplikacji, czyli obecności na rynku w USA. Spółka mogła też pozwolić, aby aplikacja w Stanach Zjednoczonych działała jeszcze przez kilka tygodni, a może miesięcy, bez możliwości pobierania jej przez nowych użytkowników. Wybrała jednak krok drastyczny. Wyłączyła aplikację i sama ukarała się bardziej, niż wymagały tego przepisy prawa.

Dlaczego?

Oczywiście, aby wywrzeć presję. Wyciągnięcie wtyczki od aplikacji miało pokazać użytkownikom, jak niewyobrażalnie trudne jest życie bez TikToka. I to pewnie częściowo się udało, bo szybko znaleźli się chętni, aby aplikację ratować. Ale o tym za chwilę.

fot. Shutterstock / luboffke
fot. Shutterstock / luboffke

Kluczowe jest bowiem to, że ByteDance wcale nie musiał sięgać po tak drastyczne kroki. Mógł - o czym wspomnieliśmy - amerykańską część TikToka sprzedać. Miał na to wiele miesięcy i bez wątpienia znalazłby nabywcę. Jednak sprzedaż nigdy nie wchodziła w grę. Dlaczego? Bo nie o pieniądze tu chodzi.  

Potęga rolki 

TikTok słynie z tego, że jego zastrzeżony algorytm promuje niekończące się przewijanie, śledzi nie tylko polubienia i komentarze użytkowników, ale także ich ogólne zachowanie podczas przeglądania, w tym czas, jaki spędzają, zawieszając wzrok, oglądając określone filmy. 

Algorytm znany jest też z tego, że wręcz hipnotyzuje użytkowników. W Stanach Zjednoczonych z aplikacji korzysta ponad 170 mln osób. Badania Pew Research Center pokazują, że sześciu na dziesięciu amerykańskich nastolatków używa jej codziennie, a 16 procent z nich przyznaje, że robi to niemal nieustannie. Mało tego, dla wielu (39 proc.) użytkowników poniżej 30. roku życia TikTok jest głównym źródłem informacji w niemal każdej dziedzinie - od wiadomości ze świata po rozrywkę i kulturę. Biorąc to wszystko pod uwagę, trzeba rzec, że TikTok to żyła złota. Nie bez powodu spekulowało się, że kwota sprzedaży (całej aplikacji) mogłaby sięgnąć nawet 200 mld dolarów, czyli 822 mld złotych. To kwota niewiele niższa niż zeszłoroczny budżet Polski.  

Jednak spółka ByteDance nie chciała przytulić tej góry pieniędzy. Głównym jej celem nie jest bowiem liczenie coraz większych zysków, lecz wpływy i to, jaką władzę nad umysłami użytkowników daje TikTok.

"Odmowa sprzedaży aplikacji mówi nam, że chiński rząd wolałby, aby TikTok został zniszczony, niż aby wpadł w ręce Amerykanów" – pisze Noah Smith, amerykański bloger publikujący na Substack Noahpinion, a wcześniej związany m.in. z Bloombergiem, Associated Press, The Atlantic.

Władze w Pekinie, które mają wielki wpływ na działania TikToka, nie wyobrażały sobie utraty kontroli nad dającą tak potężne możliwości aplikacją. Jakie to możliwości? Ot, choćby wiedza zawarta w przepastniej ilości danych o Amerykanach, które TikTok przekazywał chińskiemu rządowi i do czego sam się już przyznał, choć wcześniej temu zaprzeczał. To także ogromny wpływ na użytkowników. Chiński rząd, kontrolując algorytm TikToka, może siać propagandę, szczególnie wśród młodych Amerykanów, a także uciszać tych, którzy głoszą rzeczy, które mu się nie podobają.

I nie są to czcze słowa, bo istnieją dość mocne dowody na to, że TikTok już to robi. Z badań Network Contagion Research Institute, czyli amerykańskiej organizacji zajmującej się identyfikacją i rozprzestrzenianiem się zagrożeń np. na tle ideologicznym oraz dezinformacji na platformach społecznościowych, wynika, że TikTok manipuluje informacjami tak, aby ukryć krytyczne wobec Chin treści. Jak to wygląda? A na przykład wycisza drażliwe dla Pekinu tematy związane z Tybetem, prawami Ujgurów czy historią rozegraną na placu Tian’anmen. Z drugiej strony rozpowszechnia treści popierające Komunistyczną Partię Chin. 

Nic więc dziwnego, że chińskie władze nie mogły pozwolić wymknąć się TikTokowi spod ich kontroli. Wybrały więc grę w ciuciubabkę z ustępującą administracją Joego Bidena, licząc, że nowa władza z Donaldem Trumpem na czele wykorzysta "zakaz TikToka" do bieżącej politycznej rozgrywki. W końcu nikt nie chce być "winny" zamknięcia aplikacji uwielbianej przez miliony Amerykanów, a każdy chce zgarnąć pochwały za to, że ją uratuje.

I Pekin rozegrał Waszyngton koncertowo. Łasy na uznanie Donald Trump jeszcze jako prezydent elekt obiecał TikTokowi, że wstrzyma nakaz wykonania prawa. A zaraz po zaprzysiężeniu dotrzymał słowa. Co ciekawe, jeszcze w 2020 roku Trump sam był za zakazem dla TikToka. Jednak potem radykalnie zmienił zdanie. Założył konto na TikToku, gdzie dziś śledzi go 15 mln obserwujących. A w czasie ostatniej kampanii prezydenckiej obiecywał "uratować" TikToka przed zamknięciem, na co skazali aplikację jego polityczni rywale.

fot. Shutterstock / fran_kie
fot. Shutterstock / fran_kie

Skąd ta zmiana? To prawdopodobnie wpływ Jeffa Yassa i jego pieniędzy. Yass jest bowiem jednym z głównych darczyńców Partii Republikańskiej, który tylko w 2024 roku przekazał na nią 96 mln dolarów. Jednocześnie – patrz pan, co za przypadek – Yass posiada znaczne udziały w ByteDance. Zmiana zdania mogła się więc Trumpowi zwyczajnie opłacać. I to nie tylko w postaci wsparcia materialnego jego partii, ale też poparcia na TikToku. W maju zeszłego roku pisał o tym "New York Times". Jego dziennikarze wykazali, że po tym, jak prezydent Biden podpisał ustawę "nakazującą sprzedaż TikToka", na platformie zaczęło pojawiać się niemal dwukrotnie więcej postów popierających Trumpa niż Bidena.

"Możliwe więc, że algorytm TikToka został zmodyfikowany na jego korzyść" – pisał wspomniany już Noah Smith.

Kręcenie lodów

I choć Pekin wygrał pierwszą turę i sprawił, że Trump odroczył egzekucję o 75 dni, to gra ciągle się toczy, a sprawa nie jest rozstrzygnięta. Dekret nowego prezydenta nie sprawił, że groźba wymuszenia sprzedaży zniknęła. To tylko czas na to, aby Trump znalazł sposób na to, aby TikToka przejąć dla siebie lub dla swoich dworzan. Sam zresztą tego nie ukrywa. We własnej sieci Truth Social pisał, że chciałby, aby Stany Zjednoczone miały 50 proc. udziałów w spółce kontrolującej TikToka. "Robiąc to, ratujemy TikToka, utrzymujemy go w dobrych rękach i pozwalamy mu się rozwijać" – pisał.

Te dobre ręce należą oczywiście do kogoś pokroju Elona Muska. Kilka dni temu Bloomberg informował, że miliarder jest zainteresowany kupnem TikToka. Musk zdementował te przecieki, ale chwilę później w serwisie X przyznawał, że nie jest zwolennikiem zamykania TikToka. Oczywiście ze względu na "wolność słowa". Wyciągnięcie wielkich wartości na sztandary ma być może przykryć też to, że Musk chce przy okazji ubić własny interes. W końcu na swoim X pisał: "Sytuacja jest taka, że TikTok może działać w Ameryce, ale X nie może w Chinach. To brak balansu. Coś musi się zmienić". Wydaje się więc, że doradca Trumpa w tej rozgrywce widzi szansę na to, aby ugrać coś dla siebie. Jeśli nie kupno TikToka, to chociaż otwarcie chińskiego rynku dla jego aplikacji.

A jeśli nawet do sprzedaży całości lub części TikToka dojdzie, to kluczowym pytaniem jest: czy to cokolwiek zmieni? Stawiam dolary przeciwko orzechom, że niewiele. W końcu TikTok mógłby trafić w ręce kogoś takiego jak wspomniany Elon Musk. A król dawnego Twittera wielokrotnie pokazał, że nie ma żadnych hamulców w wykorzystywaniu mediów społecznościowych do realizacji swoich niecnych planów, w tym politycznych.

Sprzedaż TikToka mogłaby więc zmienić jedynie to, kto będzie pociągał za sznurki. Kto zdecyduje, jaką narrację narzucić. Słowem: dla kogo będzie pracował algorytm mający władzę nad umysłami milionów Amerykanów (i nie tylko).

Ktokolwiek z technologicznych magnatów stałby się nowym szefem TikToka, wsparcie od platformy prawdopodobnie otrzymałaby nowa władza z Donaldem Trumpem na czele. 

Widać to po dotychczasowym zachowaniu szefów największych firm technologicznych w Stanach Zjednoczonych. Ostatnie tygodnie to nieustanny hołd lenny składany obecnemu prezydentowi USA. Wykonali go szefowie big techów od Jeffa Bezosa (Amazon), przez Sundara Pichaia (Google), Tima Cooka (Apple) aż po Marka Zuckerberga (Meta), wpłacając miliony na fundusz Trumpa. Te ukłony to próby dogadania się z nowym-starym gospodarzem Białego Domu. To też oznaka, że zarządzane przez nich korporacje nie zmienią swoich polityk. Ba, wiele z nich dostosują do oczekiwań Trumpa. Wszystko, aby móc dalej osiągać niebotyczne zyski, nawet kosztem zdrowia psychicznego użytkowników, siania dezinformacji, wzmagania polaryzacji czy niszczenia demokracji.

Ale oczywiście tak być nie musi.

Obecne media społecznościowe to bagno. Pewnie niektórzy z was wiedzą, że opuściłem je rok temu. Szczegóły tej decyzji opisałem w eseju "Jak nie wykasowałem Facebooka i bardzo tego żałuję". A niedawno podsumowałem to, jak przez rok bez socjali zmieniło się moje życie. Nie musicie ich teraz czytać, choć będzie mi miło, jeśli kiedyś to zrobicie.

Mimo to nie wykluczam, że kiedyś do tych bagnistych internetowych przestrzeni wrócę. Wprawdzie dziś trudno mi sobie wyobrazić scenariusz, w którym byłoby to możliwe, ale jednym z warunków z pewnością byłoby to, że same socjale musiałyby mocno się zmienić. Stać się lepsze. To wcale nie utopia, choć w obecnej sytuacji może się tak wydawać.

fot. Shutterstock / fran_kie
fot. Shutterstock / fran_kie

Oto, co należy zrobić, aby choć trochę je naprawić.  Na początek trzy kroki, choć ta lista pewnie mogłaby być o wiele dłuższa.

Nowy lepszy świat (cyfrowy)

Po pierwsze, transparentność algorytmów. Dziś platformy mediów społecznościowych, czego TikTok jest najlepszym przykładem, nie zdradzają, według jakich zasad działają. Użytkownicy stają się więc biernymi odbiorcami tego, co zaserwuje im medium społecznościowe. A serwować może nie tylko rzeczy miałkie, bezwartościowe, stworzoną przez sztuczną inteligencję papkę, która zyskała już specjalną nazwę, czyli slop, ale też nieprawdziwe. Tajemnica algorytmów pozwala jednak na coś więcej, czyli na cenzurę algorytmiczną. Właściciele platform mogą swobodnie decydować, jakie głosy wyciszyć, a jakie uwidocznić.

Sytuacja wyglądałaby o niebo lepiej, gdyby to użytkownik sam konfigurował algorytm kształtujący to, co jest mu serwowane na tablicy Facebooka czy X. Powinien dokładnie wiedzieć, jak działa algorytm i móc decydować, jakiego rodzaju treści chciałby widzieć więcej, a jakich mniej. Powinna to być decyzja użytkownika, a nie właścicieli platformy, którzy kierują się interesem politycznym lub ekonomiczną kalkulacją.

Po drugie – dane.

Frazesem stała się już maksyma: "jeśli coś jest za darmo, ty jesteś produktem", ale mimo to nadal wielu z nas zdaje się nie rozumieć albo nie przejmować tym, co de facto ona oznacza.

Logując się na Facebooka lub X, otrzymujemy darmową usługę – medium społecznościowe. Jednak tak jest tylko w teorii. W praktyce płacimy danymi o nas samych. Za każdym razem, gdy oglądamy rolki, memy z kotkami albo sami publikujemy zdjęcia, dostarczamy platformom dane. Ogromną darmową bazę wiedzy o naszym życiu prywatnym i zawodowym. O tym, co lubimy, robimy, jakie mamy marzenia czy pragnienia. Mając tak potężną wiedzę, platforma społecznościowa może dopasować do nas reklamy. Ale żebyśmy chcieli na nie patrzeć, musi wzbudzić naszą uwagę; maksymalizować nasze zaangażowanie. Stąd algorytmy podsuwają nam treści wywołujące w nas silne emocje: oburzenie, strach, gniew, bo one utrzymują nas dłużej przy ekranie.

No dobrze, ale skąd są te treści? Od nas właśnie. W końcu sami piszemy posty, publikujemy zdjęcia, komentujemy publikacje innych, wkręcamy się w inby. Kolejny raz oddajemy coś za darmo po to, aby firma Marka Zuckerberga lub innego miliardera mogła nam wyświetlić reklamy, które są tak świetnie dopasowane, bo oddaliśmy wiedzę o nas za frajer. Media społecznościowe to fabryka pieniędzy zasilana darmowym surowcem. Ich silnik pracuje, bo dostaje paliwo: nasze dane i tworzone przez nas treści. Idealny model biznesowy, prawda?

Zmiana polega na zrozumieniu, że dane i treści mają wartość. Gdybyśmy zaczęli tak o nich myśleć, nagle okazałoby się, że być może należy się za nie zapłata. W końcu oddajemy coś niezwykle cennego (dane) oraz tworzymy kontent (treści), czyli pracujemy, choć bez wynagrodzenia. Rozwiązanie, abyśmy otrzymywali za nie zapłatę i aby platformy musiały nieco podzielić się sutymi zyskami, istnieje. Zaproponowali je Jaron Lanier i E. Glen Weyl. Ten pierwszy to amerykański futurolog i pisarz, a drugi ekonomista związany dawniej z Microsoft Research.

Przedstawili oni koncepcję data dignity czyli godności danych, której podstawowym założeniem jest to, że powinniśmy dostawać pieniądze za nasze dane. Aby skłonić gigantów technologicznych do płacenia i zniwelować oczywistą lukę negocjacyjną, a przy tym uczynić proces przejrzystym, proponowali oni stworzenie grup na kształt spółdzielni, które tworzyłyby standardy branżowe i zbiorowo negocjowały warunki – zarówno wynagrodzeń, jak i działań algorytmów oraz regulaminów platform. Słowem, użytkownicy dzięki temu, że byliby zrzeszeni w czymś na kształt związku zawodowego lub stowarzyszenia, zyskaliby podmiotowość. Mogliby wreszcie usiąść do stołu, aby wyrwać dla siebie część tortu, który dziś w całości zjadają platformy cyfrowe.

Po trzecie – decentralizacja.

Jeśli TikTok albo chociaż jego amerykańska część zostanie sprzedana, to lepiej, aby trafiła nie w ręce Elona Muska, lecz Franka McCourta.

Kto to taki? – zapytacie – i wcale nie dziwi mnie, że nic wam to nazwisko nie mówi. W skrócie to amerykański przedsiębiorca i miliarder, który dorobił się na branży budowlanej, a majątek zbił na nieruchomościach.  

fot. Shutterstock / fran_kie
fot. Shutterstock / fran_kie

Pieniędzy mu nie brakuje. Przez lata wydawał je na zakup drużyn bejsbolowych (Los Angeles Dodgers) czy piłkarskich (Olympique Marsylia). Od jakiegoś czasu marzy jednak o czymś innym. W 2021 roku ogłosił start inicjatywy Project Liberty, której celem jest "zbudowanie nowej infrastruktury internetowej". Na starcie projekt wsparł 150 milionami dolarów. Jego celem jest stworzenie zdecentralizowanych mediów społecznościowych, a szerzej społecznego i otwartego internetu.

W tym celu McCourt chciałby przejąć TikToka. Biznesmen był zresztą jednym z tych, którzy wysłali ByteDance formalną ofertę kupna. McCourt powtarzał jednak, że nie chce być nowym prezesem TikToka. Jego koncepcja zakłada nie tylko przejęcie aplikacji, lecz stworzenie na jej fundamentach nowego rodzaju medium społecznościowego, w którym to użytkownicy, a nie ta czy inna korporacja byliby właścicielami danych.

Mało tego. Chciałby też, aby platformy społecznościowe były zdecentralizowane, co oznacza choćby to, że użytkownicy mogliby swobodnie przenosić swoje tożsamości (konta, znajomych, obserwujących, opublikowane treści itd.) z jednej platformy na drugą, bez konieczności zaczynania w nowej przestrzeni od zera. Ta interoperacyjność w teorii dawałaby im większą swobodę działania. Nie uzależniałaby twórców od platformy. Jeśli nie spodobałaby im się atmosfera lub moderacja na jednej stronie, mogliby płynnie przejść na inną. A więc pozwalałoby to na wyrwanie się z obecnej logiki platform, które mają dziś zbyt dużą władzę.

"Projekt opiera się na naszej zdolności do kierowania swoim życiem i posiadaniem. A przede wszystkim sprawczości, autonomii, wyborze i wolności. Odzyskaniu praw, które zostały nam odebrane przez wielkie platformy" – mówił w "The Wired" Frank McCourt, opowiadając o tym, co nazwał "ofertą ludu".

Wprawdzie z zasady nie ufam miliarderom mającym "plan na uratowanie" czegoś, w tym przypadku internetu i mediów społecznościowych, ale wizja McCourta wydaje się godna podziwu. I jest na pewno lepsza niż to, co planują Donald Trump z Elonem Muskiem, a może każdy z nich osobno.

Jednak czy jest możliwa? Cóż. Lepiej marzyć o utopii niż godzić się na dystopię.