To już nawet nie jest państwo z kartonu. Mieszkamy w e-tam państwie

Maturzysta ogarnął analizy zachorowań na COVID-19 za państwo. Skuteczność aplikacji ProteGO Safe do wyłapywania zakażeń wynosi 0,05288 proc. Sanepid do dziś nie rejestrował pełnych danych z testów. Wszędzie tam, gdzie cyfryzacja mogłaby faktycznie pomóc w opanowaniu kryzysowej sytuacji, mamy coś co najlepiej opisują skrótowce LOL i xD. 

24.11.2020 08.08
To już nawet nie jest państwo z kartonu

Gdybym chciała być złośliwa, to napisałabym, że jakie państwo, takie innowacje – przywołując kuriozalną sytuację z Tarnobrzega. Pacjenci, którzy z powodu pandemii nie mogli wejść na teren przychodni, by odebrać wystawione podczas teleporady skierowania, musieli uderzyć kijem w parapet na tyłach budynku. Zaalarmowane w ten jakże innowacyjny sposób pielęgniarki przez okno podawały dokument. 

Nie trzeba jednak szczególnej złośliwości w opisie stanu innowacji i cyfryzacji Polski. Pandemia, która na wielu poziomach testuje sprawność funkcjonowania kolejnych instytucji, taki egzamin przygotowania do dojrzałości zrobiła też naszemu państwu. Na czele z tym, jak udało mu się wdrożyć cyfrowe rozwiązania. Rozwiązania, które przecież byłyby idealne w czasie, gdy ograniczanie kontaktu, analiza danych i sprawne zarządzanie są kluczem do sukcesu. 

Ten egzamin dojrzałości właśnie jest oblewany.

– Gdy przez lata apelowaliśmy o budowanie sprawnej e-administracji i e-usług, to nie chodziło o sztukę dla sztuki. Przecież te rozwiązania pozwalające zdalnie i szybko kontaktować się z urzędami, usprawnić służbę zdrowia, unowocześnić edukację, zapewniać większą przejrzystość funkcjonowania instytucji publicznych i urzędów są właśnie po to, by nam wszystkim lepiej się funkcjonowało. A ostatnio wręcz po to, by się jakoś żyło – tłumaczy Alek Tarkowski z Centrum Cyfrowego. 

Choć ogromna część z chorób przewlekłych tego, jak wdrażamy cyfryzację (czyli silosowość, przerost formy nad treścią, brak skupienia się na użytkowniku), była już od dawna zdiagnozowana, to nie potrafiliśmy ich na czas wyleczyć. I dziś widzimy tego skutki.

Cyfryzacja? E-tam 

Jeszcze w marcu i w kwietniu, gdy faktycznie dosyć niespodziewanie przyszła pierwsza fala pandemii i z dnia na dzień zapadały decyzje o lockdownie, można było zrozumieć paniczne ruchy rządu. Druga fala, o której od wiosny było wiadomo, ujawniła jednak, że wszystkie błędy i problemy nie były wcale spowodowane szokiem. My po prostu żyjemy nie w e-państwie, tylko w e-tam państwie. 

Państwie, w którym dawny resort cyfryzacji po tym, jak został wchłonięty przez Kancelarię Prezesa Rady Ministrów, ma problem ze skutecznym zarządzaniem – choćby tak banalną sprawą jak media społecznościowe. Efekt: jego stary adres na Twitterze przejmuje nie wiadomo kto, a do tego fałszywego konta przez jakiś czas prowadził odnośnik na oficjalnej rządowej stronie gov.pl. 

E-tam wielka mi sprawa, proszę kliknąć CTRL + F5 – ironizują sobie potem urzędnicy odpowiedzialni za cyfryzację.

E-tam, że Ministerstwo Zdrowia w środku galopująco rosnących zachorowań nie dogadało się z dostawcą oprogramowania do ich mapowania. Zamiast szczegółowej wizualizacji mamy dostęp tylko do mapki, którą zrobiłby uczeń ósmej klasy szkoły podstawowej. Profesjonalna mapa ze stron resortu nagle zniknęła. Po odpowiedzi, co się stało, MZ odsyła do KPRM. Rząd milczy, ale tajemnicą poliszynela jest, że map nie ma, bo po kilku miesiącach czekania na umowę dostawca wreszcie postanowił wycofać się ze współpracy. 

E-tam, że choć już drugi semestr trwa w najlepsze, to wciąż nie wiemy, ilu uczniów wypadło z systemu. – Rozumiem, że w marcu-kwietniu urzędnicy mogli być zaskoczeni całą sytuacją, ale minęło pół roku i nic z tym nie zrobiono. To jest systemowy problem dotyczący i wykluczenia cyfrowego uczniów, i być może poważnych problemów rodzinnych. Owszem, prowadzenie szkół jest w gestii samorządów. Jednak skala takiego ważnego problemu powinna być znana na poziomie państwa – szczególnie, że istnieje przecież Ogólnopolska Sieć Edukacyjna specjalnie budowana w celu połączenia wszystkich szkół. Wystarczyłoby w ramach OSE poprosić dyrekcje placówek o raporty z tego stanu i można by mieć już ogląd na sytuację – podkreśla Krzysztof Izdebski, szef Fundacji ePaństwo.

Zresztą o jakiej ogólnopolskiej wiedzy o uczniach my mówimy? Do dziś szkołom nikt nie pomógł i nie ustrukturyzował wiedzy o tym, z jakich narzędzi do zdalnej nauki korzysta. – Co nauczyciel, to inna opcja: od MS Teams, przez Google Hangout, Discord, Skype, aż po Messengera. Kiedyś jak wszedłem do mojego syna do pokoju i spojrzałem na monitor, to myślałem, że dostanę oczopląsu od liczby otwartych okien. A on po prostu odrabiał lekcje z różnych przedmiotów i miał otwarty każdy przedmiot w innej aplikacji – wzdycha znajomy dziennikarz.

Zdalnej pracy nie opanował nawet parlament. Wiosną e-głosowania były tak dużym problemem, że co chwilę wywoływały mniejsze i większe skandale. A to system Kancelarii Sejmu nie łączył się z posłami, a to źle liczył głosy, a to pozwalał na udział w głosowaniach spoza terytorium Polski, co jest niezgodne z prawem. Historie niczym z 2010 roku, gdy dopiero co przyjmowały się smartfony.

Dzisiaj Elon Musk opowiada o eksperymentach z wszczepianiem chipów do mózgów, a dla nas pół roku to za mało, by dopracować prosty program do zdalnej pracy dla 600 osób. Więc gdy rośnie skala zachorowań, nagle marszałek Terlecki zarządza odwleczenie obrad.

– Przecież to jest jakiś cyrk. Wiadomo, że chodzi o brak większości parlamentarnej i odsunięcie głosowań, ale przy okazji wydało się, że od wiosny nic nie zrobiono z tym kulawym systemem Kancelarii Sejmu – rozkłada ręce Izdebski.

Ledwie kilka dni później premier Morawiecki podczas konferencji wezwał wszystkich pracodawców, którzy mogą, do przeniesienia pracowników na telepracę. 

Wiemy, ile sami policzymy 

Pandemia pokazała nam, jak ważne, wręcz kluczowe dla zarządzania państwem są dane. Informacje zbierane dokładnie, analizowane i jasno przedstawiane stoją za sukcesem lub klęską poszczególnych polityk walki z wirusem.

Nagle po kilku miesiącach okazuje się, że resort zdrowia nie podawał w codziennych raportach pełnych danych o prywatnych testach. Pół roku zajęło zorientowanie się, że takie dane powinny być obligatoryjnie raportowane i co więcej, wcale nie mamy pewności, że to, co jest oficjalnie podawane, to już na pewno są wszystkie dane.

Na ich podstawie na konferencjach prasowych pojawia się premier z ministrem zdrowia i prezentują ładne slajdy i eleganckie prezentacje. Tyle, że jak się okazało nawet te slajdy i wyliczenia z konferencji prasowych to nie są dzieła w całości rządowe. Do ich stworzenia MZ i KPRM korzysta z bazy danych, którą w marcu założył… 19-letni maturzysta z Torunia.

– Czy ktoś z rządu lub instytucji publicznych się do mnie odezwał? Spytał o coś lub podziękował za zbieranie danych? Nie. I chyba tego nie potrzebuję – mówi Michał Rogalski, który przed kilkoma miesiącami zdał maturę. Szykował się do niej podczas lockdownu i teleszkoły. W międzyczasie przygotował zaś taki zestaw aktualizowanych na bieżąco danych o pandemii w Polsce, którego nie był w stanie ogarnąć cały aparat administracyjny z Ministerstwem Zdrowia i Głównym Inspektoratem Sanitarnym na czele. 

– Na początku był chaos informacyjny. Sam miałem problem, by się w tym odnaleźć i jakoś tę całą sytuację opanować. Okazało się, że nie tylko ja mam potrzebę wiedzieć więcej o skali zachorowań, o ich geograficznym rozkładzie czy stosunku chorych do zmarłych. Ludzi, którzy poszukiwali takiej usystematyzowanej wiedzy, było znacznie więcej i jak ja nie mieli gdzie jej znaleźć. Więc zacząłem sam te dane zbierać i analizować – opowiada nam Rogalski.

Wokół inicjatywy nastolatka z Torunia, który właśnie wziął sobie gap year przed rozpoczęciem studiów, urosła cała społeczność. – To jest bardzo prosty mechanizm psychologiczny, że dzięki wiedzy o tym, co się dzieje, możemy się lepiej czuć, bo wraca nam poczucie kontroli rzeczywistości. Dlatego szybko dołączyły do tych działań kolejne osoby, które zaczęły pomagać zbierać dane, szczególnie te lokalne, z powiatów – mówi Rogalski.

Tak powstał zautomatyzowany arkusz pozwalający na bieżąco uzupełniać i wyliczać dane. Przyrost zachorowań i jego tempo, ilość zmarłych, rozkład tych danych z podziałem na województwa, liczba testów. – Korzystają z tych danych instytucje badawcze, korzystają uczelnie, przydają się zwykłym ludziom, którzy choćby latem chcieli wyjechać na urlop i sprawdzali sytuację epidemiczną w poszczególnych powiatach – opowiada nastolatek.

Nie jest tak, że to jakieś tajne dane, które trzeba było specjalnie wyciągać. Wręcz przeciwnie – dysponuje nimi administracja, tylko nikt nie zadbał o ich zagregowanie, obrobienie i przeanalizowanie. Rogalski i inni wolontariusze w swoim wolnym czasie de facto wykonali więc pracę za państwowe instytucje. Co więcej, właśnie te instytucje zaczęły z niej korzystać i powołują się na te dane. A konkretnie powołują się na analizy Interdyscyplinarnego Centrum Modelowania Matematycznego i Komputerowego UW, których jednym z elementów są zbiory Rogalskiego. Korzystał z nich choćby KPRM, próbując udowodnić, że protesty w ramach Strajku Kobiet miały wpływ na zwiększenie zachorowań. Tyle że nawet i pod tym względem nieszczególnie udolnie, bo ICM UW odciął się od takich wniosków, tłumacząc, że w „obecnym stadium rozwoju modelu nie jesteśmy metodologicznie przygotowani, aby uwzględnić w sposób odpowiedzialny tego typu zgromadzenia jako odrębny czynnik”. 

– Rzeczywiście wciąż nie mamy dostępu do pełnych informacji, które powinny być zbierane, ale resort zdrowia nie chce ich udostępnić. Takich danych, jak pełen obraz demograficzny zachorowań, gdzie dochodzi do zarażenia (czy w miejscach pracy, czy w transporcie publicznym), w jakich grupach i jakich powiatach jest najwięcej zgonów – opowiada chłopak. 

W dniu publikacji tego tekstu okazało się zaś, że tych danych będzie jeszcze mniej, bo w ramach tego, że po 7 miesiącach pandemii wreszcie GIS ma mieć prawdziwą stronę ze statystykami uzunięto take raporty z witryn powiatowych stacji epidemiologicznych. W ten oto sposób państwo, które najpierw danych nie zbierało bo e-tam teraz od nich odcięło ludzi, którzy oddolnie i bez wynagrodzenia wykonywali tę pracę za urzędników.

Takich oddolnych inicjatyw liczenia i analizowania, w jakim miejscu pandemii jesteśmy, jest więcej. I to z nich czerpie rząd, jak choćby z badań Grupy MOCOS (MOdelling COronavirus Spread), czyli międzynarodowego interdyscyplinarnego zespołu naukowców zajmującego się modelowaniem epidemii COVID-19. W jego skład wchodzą m.in naukowcy z Politechniki Wrocławskiej.

Tyle że i w ich przypadku owszem, wyliczenia pojawiają się na konferencjach premiera, ale badacze działają bez rządowego wsparcia. Tak bardzo, że dr Piotr Szymański z MOCOS o pomoc w graficznym opracowaniu wyników prosił niedawno na Twitterze. 

eRecepta i długo, długo nic 

Problem braku informacji lub ich niewykorzystywania do praktycznych, wręcz śmiertelnie ważnych dziś kwestii widać na każdym możliwym poziomie. Niestety, najbardziej w służbie zdrowia.

Paweł Reszka, reporter Tygodnika Polityka, kilka dni temu na żywym przykładzie tak opisał brak zrozumienia dla wagi analizy i uaktualnienia danych.

„– Dzwonili już do mnie z Urzędu Wojewódzkiego! – chwali się znajomy lekarz rodzinny z Zachodniopomorskiego.
– Chcą cię do walki z pandemią?
– Otóż to!
Doktor jest już po 60. Od kilkunastu lat na rencie. Częściowo sparaliżowany po skomplikowanej operacji wycięcia guza mózgu. Od tego czasu praktykuje tylko w pobliskiej przychodni.
– Ja to nawet w młodości pracowałem na oddziale zakaźnym. Więc się nie boję.
– To o co chodzi?
– O to, że z powodu niedowładu nie zdołam się nawet przebrać w kombinezon zabezpieczający. Czasami ma nawet problem, żeby dojść do przychodni 200 metrów do domu. Więc raczej w walce z pandemią się nie przydam. Ale nawet nie w tym problem.
– A w czym?
– A w tym, że urząd wojewódzki powinien to doskonale wiedzieć. Wszystkie dane lekarzy, wraz ze stanem ich zdrowia są w Wojskowych Komendach Uzupełnień. Wychodzi na to, że nie mają o tym pojęcia i dzwonią na ślepo”.

Rzeczywiście – w WKU takie dane są, co więcej powinny być na bieżąco aktualizowane. A przynajmniej można by się spodziewać, że zostały zaktualizowane już podczas pierwszej fali epidemii.

Raczej nie trzeba wielu tłumaczeń, że całość nowoczesnego zarządzania zdrowiem publicznym mogłaby być znacznie bardziej sprawna, gdyby całościowo wdrożyć elektroniczny obieg informacji i gdyby było więcej zdalnych usług. – Już po tym, co jest i działa, widzimy, jaką ogromną to robi różnicę. Internetowe Konto Pacjenta i e-recepty, które zresztą jakimś ogromny fartem zostały wdrożone na ostatnią chwilę, bo w styczniu, faktycznie są wielką pomocą. Nawet nie chcę sobie wyobrażać, jak wyglądałby dostęp do leków, gdyby ich jeszcze nie było. Tyle że ciężko by nas te rozwiązania dziś zachwycały, skoro powinny tak naprawdę działać od wielu lat. A dziś wciąż brakuje nam kolejnych wdrożeń e-zdrowia – podkreśla Tarkowski. 

Takich chociażby, że szpitale będące pod zarządem ministerstw wciąż nie mają elektronicznego obiegu dokumentacji medycznej, więc np. Wojskowy Instytut Medyczny w Warszawie wyniki badań lekarskich swoich pacjentów udostępnia im tylko na nośnikach fizycznych, wysyłając je pocztą, a na takie wysłanie ma od czasu złożenia przez pacjenta wniosku… 2 tygodnie. 

– Wciąż nie mamy nawet jednolitej platformy zakupów publicznych. Urzędnicy z poszczególnych powiatów, do których należą szpitale, zamiast porównywać więc zamówienia swoich kolegów i szybko uczyć się, co i jak kupować, to wciąż wyważają otwarte drzwi – wymienia szef szef ePaństwa. 

Braki informacji prowadzą do tego, że nie zostały dopracowane nowe procedury na nadzwyczajny czas pandemii. A to prowadzi do prawdziwych ludzkich dramatów.

- Ciągle odbieram telefony od znajomych bliższych i dalszych, którzy mają pod opieką starsze osoby i wspólnie walczymy z kolejnymi covidowymi paragrafami 22. Dziś można umrzeć nie tylko z powodu COVIDU, ale przez brak kroplówki, której nie ma kto podłączyć, bo nie ma pielęgniarek, które mogą przyjechać do chorego do domu. Wyjątkiem są sytuacje, w których chory jest pod opieką hospicjum domowego, ale to kropla w morzu dzisiejszych potrzeb. Przykładowo, Hospicjum Dutkiewicza w Gdańsku w hospicjum domowym opiekuje się ok. 120 pacjentami dorosłymi i 34 przewlekle chorymi dziećmi. A co z tymi, którzy nie mają szans na skierowanie do hospicjum lub mieszkają tam, gdzie hospicja nie docierają?  - tak Dagny Kurdwanowska dyrektor ds., marketingu w Fundacji Hospicyjnej i opiekunka rodzinna opowiada o codzienności opiekunów osób chorych, starszych i niepełnosprawnych. 

- Nikt nie przewidział, jakie konsekwencje czysto praktyczne mogą mieć dla tych ludzi obecne przepisy o kwarantannach. Dwa dni temu próbowałam znaleźć rozwiązanie wspólnie z koleżanką dla sytuacji w jej rodzinie. Opiekują się starszą, mocno schorowaną krewną. Kilka tygodni temu miała wykryty COVID, przeszła go właściwie bezobjawowo. Problem leży gdzie indziej – kobiecie zrobiły się poważne odleżyny, coś, z czym rodzina sama sobie nie poradzi. Jednak, żeby babcia mogła skorzystać z opieki w hospicjum czy na ZOL-u musi mieć powtórzony test. Lekarz tej pani uprzedził, że w ok. 40 proc. przypadków u osób starszych drugi test może nadal wyjść pozytywny, choć COVID już przechorowały. Rodzina, która się nią opiekuje jest w potrzasku, bo jeśli faktycznie test wyjdzie pozytywny, kobiety nie przyjmie ani hospicjum, ani ZOL, a oni ponownie trafią na kwarantannę. Przy czym pracodawca jednej z tych osób zagroził już jej zwolnieniem, jeśli kwarantanna się powtórzy. Byłam bezradna - Kurdwanowska o sytuacjach takich ludzi mówi, że to po prostu piekło. 

- Nie ma opracowanych przepisów, podpowiedzi co robić, jak mają wyglądać ścieżki postępowania. Po tylu miesiącach nikt nie wie, co robić, gdzie szukać pomocy, jak spod ziemi niemalże wytrzasnąć pielęgniarkę, która przyjedzie i wymieni wenflon do kroplówki. Pomyślałam, że się przeszkolę i nauczę jak robić wkłucia do kroplówek, to ogarnę przynajmniej Trójmiasto i okolicę, ale nie ma na to szans, bo procedury przy szkoleniach nie przewidują możliwości zorganizowania kursów przyspieszonych. To zamyka drogę dla szybkiego przeszkolenia ludzi, którzy mogliby ruszyć do domów osób starszych i pomagać w takich sytuacjach. Rozwiązań szuka się na własną rękę, jak za PRL, czyli po znajomości. Dobrze, jeśli ktoś ma zaradną rodzinę, ale co z osobami samotnymi? - ostro podkreśla kobieta.

Appką w wirusa

Naturalne wydawało się, że skoro pandemia trafiła się w momencie, gdy pracujemy nad masowym wdrożeniem Sztucznej Inteligencji, wyliczamy, jakich to korzyści nie da nam 5G i marzymy o podboju Marsa, to do walki z wirusem zatrudnimy właśnie najnowsze technologie. 

To obiecywał nasz rząd już w pierwszych tygodniach wiosennego lockdownu. I niemal od razu ogłosił prace nad dwoma specjalnymi aplikacjami. Kwarantannę Domową – pilnującą czy osoby objęte kwarantanną faktycznie przebywają w izolacji i pomagającą w śledzeniu zakażeń ProteGO Safe. Mało co jest równie dobrą metaforą naszej państwowej cyfryzacji jak właśnie to, jak wyglądało przygotowanie, wdrożenie i skuteczność tych dwóch appek. 

Kwarantanna Domowa choć początkowo miała być tylko dla chętnych, po kilku dniach okazała się być jednak obowiązkowa. Powód: policjanci byli nazbyt obciążeni obowiązkiem odwiedzania objętych odosobnieniem. Zamiast tego resort cyfryzacji w ekspresowym tempie, bez przetargu zakupił od prywatnej firmy Take Task lekko podrasowaną aplikację zakupową, której zadaniem jest sprawdzanie, czy dana osoba przebywa w tym miejscu, gdzie powinna. 

Od samego początku z aplikacją były problemy: a to wysyła powiadomienia z żądaniem robienia sobie zdjęć w środku nocy, a to w ogóle ich nie wysyła i dopiero po sprawdzeniu w niej okazuje się, że były jakieś zadania, wiecznie zawiesza się, okazało się, że ludzie ze służbowymi telefonami z nałożonymi blokadami nie mogli jej pobrać. Po pół roku średnia ocen w Google Play: 1,5. 

Alek Tarkowski właśnie kończy kwarantannę. - Nie pobrałem aplikacji, z oficjalnych informacji nie miałem nawet jasności, o którą apkę chodzi. Nie mam też zaufania do aplikacji, które w nieprzejrzysty sposób korzystają ze zdjęć twarzy, czyli danych biometrycznych - prycha ekspert. - Policja nie sprawdza kto ją ma, kto nie, podobno przyjeżdżają i każą się pokazywać w oknach bez względu czy ktoś z appki korzysta czy nie. Jest duży bałagan wokół stosowania tej aplikacji.

Najlepiej tej aplikacji wychodzi irytowanie chorych na COVID-19. – Miałam 39 stopni, głowa mi pękała, cały dzień przespałam, a potem patrzę w telefon ileś tam żądań wysłania zdjęć. Jedne z godz. 6 rano, inne z godz. 24. Wszystkie z komunikatami „zostało ci 20 minut”, „zostało ci 10 minut”. Wkurzyłam się i wykasowałem to z telefonu. Jak chcą, niech przyjadą i zamkną mnie do więzienia – pisze znajoma. Takich historii chorych, którzy albo aplikacji nie pobrali, albo w którymś momencie zignorowali, wysłuchałam w ostatnich dniach kilkadziesiąt. Z całej Polski. 

I tym bardziej trudno uwierzyć w zapewniania dawnego ministerstwa cyfryzacji, że „policja ma dostęp do informacji, kto z osób w kwarantannie pobrał aplikację i regularnie raportuje obecność w domu”. Trudno uwierzyć, bo kontrole policji zarówno wśród osób, które pobrały apkę, jak i tych, które jej nie pobrały, są czysto randomowe. A licznik kosztów tego dzieła myśli technologicznej cały czas tyka. Za samą aplikację zapłacono 2,5 mln zł, a dodatkowo miesiąc w miesiąc jej utrzymanie kosztuje ponad 60 tys. złotych. Od połowy czerwca do końca września poszło na to 210 tys. zł plus niemal 36 tys. za dostęp do danych z map Google. 

Jeszcze więcej mówi historia aplikacji ProteGO Safe. Mimo iż tworzona w otwarty sposób, razem z zespołem informatyków, z poprawianiem i słuchaniem uwag od specjalistów od ochrony danych osobowych i bezpieczeństwa sieciowego, mimo nawet zmiany jej nazwy na STOP COVID, to i tak efekty całej tej kampanii pozostają raczej śmieszne. 

Na jej stworzenie, a następnie promocję wydano ponad 5 mln zł. Z tego na reklamy w wyszukiwarce Google, na YouTube, Facebooku i Instagramie – i to tylko między czerwcem a wrześniem – jak dowiedziało się SW+, ponad 177 tys. złotych. Ale i tak nie przyniosła ona żadnych efektów. 

ProteGO Safe STOP COVID to aplikacja działająca na zasadzie exposure notification, czyli czytająca telefony innych osób, które ją pobrały, za pomocą bluetooth. Jeżeli wśród osób z pobraną i uruchomioną aplikacją będzie ktoś ze stwierdzonym wirusem, to powinien dostać z sanepidu specjalny kod i podać go appce. Na tej podstawie algorytm ma zawiadamiać osoby zagrożone, że miały kontakt z chorymi. Tyle że choć do początku listopada appkę może i pobrało już 1,42 mln osób, to powiadomienie o tym, że stwierdzono u nich COVID-19, do systemu trafiło ledwie… 751 razy.

Co więcej, jak się okazuje „z uwagi na wymagania związane z prywatnością użytkowników”, nie wiadomo, czy aplikacja kogokolwiek przed wirusem ostrzegała. Ale skoro stosunek powiadomień do ilości pobrań wynosi 0,05288 proc., to jednak łatwiej trafić w totka niż doczekać się ostrzeżenia o wirusie od tworzonej od kwietnia aplikacji. 

Z lat 90. do XXI w pół roku 

Od dzisiaj 24 listopada sanepid zmienia model raportowania. Dane mają być wreszcie wprowadzane w ciągu 48 godzin. Możemy przyklasnąć, ale tak tak naprawdę powinniśmy załamać ręce. Bo ta reforma została wprowadzona po ponad 250 dniach pandemii w Polsce. 

– Nikt z sanepidu się ze mną nie skontaktował. A miałam sporo pytań, zaczynając od takiego niby banalnego: co mam zrobić ze śmieciami? Po kilku dniach nagle zadzwonił MOPS, czyli musieli do mnie dostać numer z sanepidu. Prawdę mówiąc najgorsze były właśnie kontakty z urzędami, próba zorientowania się, kto może mnie skierować na test, gdzie mam go zrobić, dyspozycje w rodzaju „musi pani zadzwonić do stacji testowej i umówić się” w sytuacji, gdy tam nikt po prostu nie odbierał telefonu. Zamiast od razu pierwszego dnia trafić do łóżka i odpoczywać, człowiek wisi na telefonie i jeździ po mieście, próbując załatwić wszystkie sprawy – opowiada Anna Nicz, dziennikarka SW+, która COVID-19 przeszła pod koniec października. 

Jej relację powtarzają kolejni chorzy. Z tych wszystkich opowieści wyłania się jeden smutny, wręcz żenujący obraz nieobecnego, niepomocnego i nic niewiedzącego Głównego Inspektoratu Sanitarnego. I to nie dlatego, że sanepid i jego pracownicy nie chcą pomagać. Oni po prostu nie mają wystarczających mocy przerobowych.

– Urzędniczka zadzwoniła do nas w sobotę. Zaskoczyło mnie to, bo to jednak nie jest normalny termin pracy instytucji państwowych. Ale mają tam tyle osób do obsłużenia, że jak widać pracują i w weekendy. Co więcej była przekonana, że dzwoni do mojego męża i mocno się zaskoczyła, że numer jest błędny. Jeszcze bardziej się zaskoczyła, gdy jej powiedziałam, że i ja, i mąż mamy stwierdzony COVID-19. Okazało się, że mimo przesłania testu systemem z Internetowego Konta Pacjenta w sanepidzie nie było informacji na mój temat. To jakieś poplątanie z pomieszaniem – rozkłada ręce 30-kilkulatka spod Warszawy, która COVID-19 przeszła wraz z mężem na początku listopada.

Fot. Mateusz Lopuszynski / Shutterstock.com

Ale i tak miała szczęście, że zachorowali teraz, bo od kilku tygodni wdrożony jest bardziej przejrzysty system informowania chorych, co mają zrobić. Dodatkowo działa wreszcie kilka rozwiązań pomocnych w pracy sanepidu. Przez pierwsze pół roku jednak instytucja, która do tej pory zajmowała się sprawdzaniem książeczek zdrowia w gastronomii, a nagle została rzucona na pierwszą linii walki z pandemią, nie miała w związku z tym żadnego specjalnego wsparcia.

Trzeba było wrześniowego apelu samorządów o wsparcie pracowników sanepidu, by wreszcie zainteresowano się na poważnie sytuacją tej kluczowej dziś instytucji. Na tyle, że dopiero wtedy znalazło się 60 mln zł na… zakup komputerów i smartfonów dla urzędników. 60 mln zł, czyli prawie tyle, ile Jacek Sasin wydał na druk kart wyborczych, z których nikt nie skorzystał. 

Dopiero w środku drugiej fali zaczęto też wreszcie budować nowy system teleinformatyczny dla GIS, który ma choć jako tako uporządkować proces pracy lokalnych oddziałów. Czym jest ten wielki system? To intranet dla pracowników stacji sanitarno-epidemiologicznych, centralna infolinia oraz Centrum Kontaktu GIS. Centrum jest niczym więcej jak portalem z formularzem kontaktowym, czatem online, chatbotem i aktualizowanymi na bieżąco Q&A. Czyli rozwiązaniem, które ma dziś każdy, średniej wielkości, szanujący się sklep internetowy. 

Chorzy te zmiany odczuwają tak, że teraz zamiast czekać na telefon od urzędnika, dzwoni do nich automat z sanepidu i recytuje to, co i tak już zazwyczaj wiedzą.

Cyfrowa ścieżka zdrowia 

Od listopada na telepracę przeniesiono wszystkie urzędy. A raczej teoretycznie wszystkie. Bo wciąż jest przecież cała rzesza usług, których nie da się zdalnie wykonać: od wydawania dokumentów osobistych, poprzez rejestrację urodzin, ślubu, zgonów, kwestie związane z pojazdami. – A nawet, jakby się dało zdalnie, to jest problem, bo u nas dokumenty muszą być podpisywane przez przełożonych. Nikt nie zadbał, byśmy mieli wykupione podpisy elektroniczne. Więc owszem, mogę z domu pewne sprawy załatwiać, ale i tak nie pchnę ich dalej – mówi nam urzędniczka z jednego ze stołecznych Zarządów Gospodarowania Nieruchomościami. 

Inna urzędniczka tym razem z Ministerstwa Spraw Zagranicznych zachwala: – My na szczęście od czasów ministra Sikorskiego jesteśmy niemal wszyscy wyposażeni w firmowy sprzęt, smartfony i (ci, którzy potrzebują) laptopy, więc przeniesienie się do pracy zdalnej było dosyć łatwe. Co więcej, mamy też wygodny elektroniczny obieg dokumentów w obrębie resortu. Tylko co z tego, skoro podobnie nie działają inne urzędy i nagle się okazuje, że NIK żąda od nas dokumentacji papierowej. 

I to nie jest jakaś tam wyjątkowa sytuacja. Każdy urząd w Polsce to niemal oddzielne księstwo. W jednych działają e-obiegi dokumentów, w innych nie. Od trzech lat trwają prace nad tym, by ten proces ujednolicić. Wszędzie od stycznia przyszłego roku miał się pojawił specjalny system EZD RP. Tyle że pandemia nie chciała poczekać na polską cyfryzację urzędów. 

Kierownicy Urzędów Stanu Cywilnego zrzeszeni w Ogólnopolskim Porozumieniu Organizacji Samorządowych już od kliku lat składają postulaty, jak można uprościć i odformalizować procedury. Swoje propozycje uwzględniające sytuację wywołaną wirusem przesłali do resortu cyfryzacji już wiosną. Obejmowały one m.in. wykorzystanie komunikacji elektronicznej w procesach rejestracji stanu cywilnego. Do dziś nikt z rządu się do nich nie odezwał. 

To, co dla urzędów jest utrudnieniem sprawnego działania, dla obywateli jest maratonem kolejnych absurdów. Oto tylko kilka z tych, które zebrałam w ostatnich dniach.

„Elektroniczne wersje dokumentów, które i tak trzeba później uzyskać drogą tradycyjną. Dajmy na to zaświadczenie o niekaralności. To internetowe kosztuje 20 zł, trzeba na nie czekać do siedem dni i nie można go wydrukować, bo nie ma mocy urzędowej. Sugeruje się, żeby dać je pracodawcy na pamięci USB, ale który pracodawca weźmie od kogoś nieznanego pamięć USB i wepnie do swojego komputera?”.

„Próbujemy się wymeldować z jednego miejsca i zameldować w drugim. Ze strony rządowej ściągamy formularze. Przynosimy wypełnione – okazuje się, że są przestarzałe, więc urzędnik nie może ich przyjąć. Słyszymy: niech państwo zrobią to przez ePUAP. A my próbowaliśmy już trzy razy, za każdym razem bezskutecznie. Moja mama przez ten urzędniczy węzeł gordyjski nie może wymeldować lokatorów i sprzedać mieszkania”. 

„Przypadek przerejestrowania auta. Miałem dostać informację o gotowym do odbioru dowodzie rejestracyjnym. Oczywiście nie otrzymałem żadnego maila, SMS-a, nikt nie zadzwonił. No więc sam sprawdziłem, czy dowód jest do odbioru. Okazało się, że od trzech tygodni jest gotowy. Kolejny krok – zarejestrowanie się w kolejce online do odbioru. Pierwszy wolny termin – 2022 rok”.

E-kombinowanie

– Cyfryzacja to nie jakieś fikuśne rozwiązanie technologiczne. Tylko proste i praktyczne rozwiązania pomagające nam w codziennym funkcjonowaniu i zrozumieniu sytuacji. Przykładem jest to, jak sprawdziła się e-recepta – podkreśla Izdebski.

– Aplikacje i narzędzia to wtórna sprawa, to tak naprawdę nie ma większego znaczenia. Zamiast tego zauważmy, że w pierwszej fali pandemii był niezwykle ciekawy obywatelski zryw pomocy. Te wszystkie akcje drukowania w 3D respiratorów, budowy robotów dezynfekujących. Było pół roku, by państwo to jakoś zagospodarowało, by stworzyło ramy i prawne, i finansowe dla takich ważnych, oddolnych innowacji cyfrowych. Gdzieś ta energia została niewystarczająco przez rząd zauważona – podkreśla ekspert. 

A my to wszyscy czujemy i... cóż, jak ci pacjenci z Tarnobrzega na własną rękę wprowadzamy innowacje na linii obywatel – urzędnik – nauczyciel – lekarz. Skoro nie ma jasnych zasad i informacji, co się dzieje, podpowiedzi, co zrobić, to kombinujemy. Bo co jak co, ale kombinować w Polsce umiemy.

- Musiałem wysłać jakiś ważny urzędowy dokument do Holandii. Okazało się, że potrzebny jest do niego notariusz, sądowe potwierdzenie aktu notarialnego, potem jeszcze uzyskanie apostilli w MSZ i jeszcze raz notariusz. A to wszystko w środku pandemii, gdy cały czas słyszymy by ograniczyć kontakty z ludźmi. Wreszcie nasz partner z Holandii poszedł po rozum do głowy i spytał tamtejszego notariusza, któremu wystarczył skan dokumentu połączony z transmisją na Skypie faktu podpisywania go - tak by było widać, że został faktycznie parafowany przez wskazaną osobę - Alek Tarkowski wzdycha i mówi, że już wkurza go wysłuchiwanie jak to wygodnie takie kwestie rozwiązano w Finlandii, Estonii czy innym Tajwanie. - Słuchamy i zachwycamy się nimi od kilkunastu lat. A u nas wciąż i wciąż są popełniane te same błędy.

I stukamy tą gałęzią w parapet, licząc, że jakoś w ten sposób wykombinujemy to, co potrzebujemy.