Slow tech to potrzeba, czy pozerstwo? Chyba trochę jedno i drugie
Slow tech z założenia miał być odpowiedzią na cyfrowy przesyt. Ucieczką od powiadomień, ciągłego scrollowania i nieustannej gonitwy. Tymczasem coraz częściej staje się kolejną modą, którą trzeba odpowiednio opakować i wrzucić do sieci. Czy świadome ograniczanie technologii to prawdziwa potrzeba, czy raczej stylowa poza dla mediów społecznościowych?

Wyobraźmy sobie taką scenę: modny influencer publikuje zdjęcie z podpisem: wylogowałem się, żeby naprawdę żyć. Perfekcyjne kadrowanie, filtry dobrane tak dobrze, jak tylko się da, a w dłoni – najnowszy iPhone. Trudno nie parsknąć śmiechem. Idea slow tech, czyli świadomego ograniczania technologii, miała być lekarstwem na otaczający nas przeładowany bodźcami świat. Tymczasem coraz częściej staje się kolejną estetyczną pozą, którą chętnie pokazujemy światu w social mediach.
Gdy detoks staje się świetnie sprzedawalnym contentem
Slow tech miał być swego rodzaju buntem wobec nieustannego pędu powiadomień i niekończącego się scrollowania. Ruch ten wywodzi się z filozofii slow life, która narodziła się jeszcze w latach 80. XX w. we Włoszech. Przeciwstawiała się ona szybkości życia i promowała wspólne spędzanie czasu w gronie rodziny i znajomych.
Niestety zarówno slow life, jak i później slow tech, szybko zmieniły się w kolejny modny trend, który bardzo łatwo da się opakować i sprzedać. Cyfrowy detoks to dziś nie tylko odłożenie telefonu do szuflady, ale też hasztagi, warsztaty mindfulness, płatne aplikacje liczące czas spędzony na innych aplikacjach. Trzeba przyznać, że to mistrzostwo marketingu: stworzyć rynek wokół rezygnacji z rynku. W efekcie ludzie nie tyle odłączają się od sieci, co dokumentują swoje odłączenie. Oczywiście w mediach społecznościowych.
Nie oznacza to jednak, że slow tech to czyste pozerstwo. Wystarczy spojrzeć na naszą codzienność: praca zdalna, ciągłe wideokonferencje, maile o 22:00, powiadomienia z komunikatorów. Badania pokazują, że dziennie spędzamy ponad 5 godz. przed ekranem telefonu, a u młodszych grup ta wartość rośnie jeszcze bardziej. Nic więc dziwnego, że coraz częściej mówi się o wypaleniu cyfrowym i przebodźcowaniu. Dla wielu osób slow tech to szczera próba odzyskania kawałka normalności – snu, koncentracji czy zwykłej rozmowy twarzą w twarz z najbliższymi.
Między szczerością a autopromocją
Fenomen slow tech pokazuje, jak trudno dziś oddzielić potrzebę od autopromocji. Ktoś naprawdę chce odetchnąć, wyjechać w góry bez zasięgu i poczuć się wolnym, jednak żeby ten wolny weekend miał sens, trzeba przecież wrzucić o nim relację, najlepiej z cytatem o wolności od technologii. Właśnie w tym kryje się największy paradoks: nawet odłączenie się od sieci staje się kolejnym elementem życia w sieci.
Slow tech to trochę moda, trochę ratunek. Jedni potrzebują go po to, żeby zachować równowagę psychiczną, inni traktują jak modne akcesorium obok ekotorby i kubka na latte z sojowym mlekiem ze starbunia. Prawda leży jednak gdzieś pośrodku. Jeśli naprawdę chcesz odpocząć od technologii, nie mów o tym światu. Po prostu odłóż ten telefon, idź na spacer, na kolację z dziewczyną, albo sięgnij po książkę. Bo dopóki slow tech trzeba udokumentować, dopóty pozostanie bardziej pozą, niż prawdziwą potrzebą.
Przeczytaj także inne nasze felietony: