Aplikacja do zdjęć dla idiotów. Żadnych ustawień, klikasz i tyle
Masz dość przeładowanych opcjami aplikacji aparatu? Zerocam obiecuje powrót do prostoty usuwając – cóż, prawie wszystko. Sprawdziłem, czy ten cyfrowy ascetyzm to genialne rozwiązanie, czy tylko manifest za 120 zł dla matołów.

Żyjemy w czasach, gdy kieszonkowy telefon potrafi więcej niż niejeden komputer sprzed dekady, a jego aparat fotograficzny stał się cyfrowym scyzorykiem szwajcarskim. Otwierasz systemową aplikację Aparat i co widzisz?
Karuzelę trybów: portret, panorama, film poklatkowy, zwolnione tempo, tryb kinowy, tryb profesjonalny. Do tego filtry, style fotograficzne, korekta ekspozycji, balans bieli, siatki kompozycyjne, poziomy, histogramy, a nawet opcja zapisu w jakimś tajemniczym ProRAW, który zajmuje pół pamięci telefonu. Zanim zdecydujesz, czy chcesz zdjęcie żywe, ciepłe kontrastowe, może chłodne, obiekt twojego zainteresowania zdąży zniknąć za horyzontem.
To prawdziwy paradoks wyboru – mamy tyle możliwości, że często paraliżuje nas sama myśl o ich wykorzystaniu. Każde zdjęcie staje się potencjalnym projektem inżynierskim, wymagającym przemyślenia ustawień, jakbyśmy co najmniej startowali w konkursie National Geographic.
A potem i tak wkracza wszechmocna sztuczna inteligencja, która wygładza, wyostrza, podbija kolory i usuwa cienie, tworząc obrazek technicznie poprawny, ale często pozbawiony charakteru, przypominający raczej render niż rzeczywistość. Czy naprawdę potrzebujemy aż tylu suwaków i przełączników, by zrobić zdjęcie kotu śpiącemu na parapecie?
I właśnie w tej atmosferze cyfrowego przesytu, niczym mnich głoszący ascezę na środku tętniącego życiem bazaru, pojawia się Zerocam. Aplikacja, która obiecuje nam wyzwolenie z okowów nadmiaru, powrót do błogiej prostoty fotografii point-and-shoot. Zero myślenia, zero ustawień, zero wstrętnej AI – tylko ty, twoja wizja (o ile pokrywa się z centrum kadru) i wielki, kuszący przycisk migawki. Czy to genialne uproszczenie, czy może tylko sprytne opakowanie lenistwa?
Filozofia Zerocam: prosto jak z jednorazówki
Filozofia Zerocam jest prosta jak konstrukcja cepa, choć ubrana w górnolotne szaty. Twórca ubolewa, że nasze wypasione smartfony, przez swoją manię ulepszania, zabijają prawdziwą duszę fotografii – cokolwiek to znaczy. Zamiast tej nudnej, technicznej doskonałości, Zerocam łaskawie oferuje nam urok niedoskonałości: naturalny szum (czytaj: ziarno), miękki obraz (czytaj: mniej ostry) i subtelną gradację kolorów (czytaj: może wyjść blado).

To nic, że mamy w ręku cud techniki z wieloma obiektywami - Zerocam sprowadza go do poziomu jednorazówki z kiosku, bo najwyraźniej właśnie za tym tęskniliśmy.
Interfejs narysowało dziecko w Paincie 3D
Interfejs? Cóż, „interfejs” to chyba zbyt wielkie słowo. Dostajemy ekran z podglądem i gigantyczny przycisk, który aż krzyczy: naciśnij mnie! Reszta jest zbędnym luksusem, którego twórca postanowił nas pozbawić w akcie łaski. Po co komu wybór punktu ostrości, skoro aparat wie lepiej (celując zawsze w środek)?




Po co korekta ekspozycji, skoro prawdziwy artysta zdaje się na los? Selfie? Obróć telefon, leniuchu, główny aparat jest przecież „lepszy”. To nie minimalizm, to asceza w służbie wyższej idei fotograficznej czystości.



Jak to działa (naprawdę)?
Oczywiście pod tą spartańską powłoką kryje się odrobina magii – a jakże. Zerocam, niczym skromny alchemik, po cichu korzysta z danych RAW (tych samych, które rzekomo są zbyt „profesjonalne” dla zwykłego użytkownika), przetwarza je według własnego, tajemnego przepisu (LUT, brzmi mądrze!), a następnie serwuje nam gotowy plik JPG.
Chodzi o to, by oszukać system iOS i jego algorytmy, dając nam obrazek wyglądający, jakby nie tknęła go złowroga ręka AI. To trochę jak kupowanie organicznej żywności w plastikowym opakowaniu – niby naturalnie, ale jakoś sztucznie.
Zaintrygowany tą rewolucyjną koncepcją, postanowiłem podczas wypadu nad jezioro Como poddać się tej cyfrowej pokucie i fotografować głównie za pomocą Zerocam na moim iPhonie 15 Pro Max. Zdjęcia faktycznie wyglądały inaczej. Były jakby mniej krzykliwe, bardziej stonowane, momentami przypominały wyblakłe pocztówki z przeszłości. Czy były lepsze? Były inne. A przecież o to chodzi w byciu alternatywnym.
Poznaj więcej sensowniejszych aplikacji:
Aplikacja dla hardkorów
Jednakże droga do fotograficznego oświecenia przez Zerocam jest wybrukowana niedogodnościami. Brak możliwości wskazania palcem, co ma być ostre, to jak próba jedzenia zupy widelcem – da się, ale po co? Autofokus uparcie celujący w środek kadru sprawia, że co ciekawsze kompozycje stają się dziełem przypadku. Do tego dochodzą skokowe zmiany ogniskowej (bo płynny zoom jest dla plebsu) i ciągła mentalna gimnastyka, by pamiętać o uruchomieniu TEJ aplikacji zamiast domyślnej. To poświęcenie godne prawdziwego wyznawcy.



















Najzabawniejsze są jednak drobne pęknięcia w tej monolitycznej fasadzie zerowości. Najpierw pojawiają się jakieś enigmatyczne zero RAW modes w opisie aktualizacji – czyżby jednak RAW nie był taki straszny? Chyba tak, wszak opcji zapisu obrazu jest sporo: od HEIF, poprzez JPEG, kończąc na RAW i RAW Max. A potem, niczym wisienka na torcie absurdu, aplikacja stworzona do unikania obróbki – sugeruje nam inną aplikację, która służy do – edycji zdjęć. To już nie jest filozofia, to jest marketingowy majstersztyk owinięty w pseudointelektualny bełkot.

Dla kogo to? Fanów przepłaconej kawy
Dla kogo więc jest ten cały Zerocam? To ewidentnie produkt dla tych, którzy potrzebują narzędzia nie tyle do robienia zdjęć, ile do manifestowania swojej wyjątkowości. To cyfrowy odpowiednik picia kawy parzonej przez 15 minut metodą kropelkową – liczy się rytuał i poczucie wtajemniczenia. Posiadanie Zerocam to jak cichy kod, sygnał dla innych świadomych: „Ja nie daję się ogłupić przez AI, ja tworzę prawdziwą sztukę przez ograniczenia”. Nawet jeśli te ograniczenia są kompletnie sztuczne i niepraktyczne.
Oczywiście za przynależność do tego elitarnego klubu trzeba zapłacić. I to niemało. Darmowa wersja to tylko próbka, która szybko się kończy. Pełny dostęp, czyli Zerocam Infinite, to wydatek rzędu 69,99 zł rocznie lub, jeśli naprawdę chcemy zainwestować w swoje alternatywne ego, za 129,99 zł. To dość sporo jak za aplikację, której główną funkcją jest – mniej funkcji. Ale czego się nie robi dla sztuki i poczucia wyższości?
Podsumowanie: ciekawostka, nie narzędzie
Reasumując, Zerocam to zjawisko ciekawe socjologicznie, ale jako narzędzie fotograficzne – mocno dyskusyjne. Oferuje specyficzny, naturalniejszy wygląd zdjęć, który może się podobać w kontrze do przeładowanych opcjami i algorytmami aplikacji systemowych. Jednak cena tej estetyki to rezygnacja z podstawowej wygody i kontroli, okraszona marketingową hipokryzją i absurdalnie wysoką ceną za mniej.
To idealny produkt dla tych, którzy lubią sobie utrudniać życie w imię wyższych idei i mają wystarczająco zasobny portfel, by za to zapłacić. Reszta z nas prawdopodobnie zostanie przy nudnej, ale działającej, systemowej aplikacji, nawet jeśli czasem zgubimy się w jej opcjach.