Ograłem Assassin’s Creed Shadows i mam wiadomość dla martwiących się o jakość
Korzystając z zaproszenia polskiego oddziału Ubisoftu, spędziłem cztery godziny z najnowszym Assassin’s Creed Shadows. Po sesji z grą na PC opanował mnie spokój, niczym samuraja w trakcie medytacji.
Nie spodziewałem się, że będzie aż tak brutalnie. Jako czarnoskóry Yasuke kontruję pchnięcia skrytobójczyni, podstępnie atakującej mnie w świątyni. Uszczuplam jej pasek życia, a gdy ma dojść do finalnego ciosu, sterowany przeze mnie wojownik wykonuje piruet i pewnym cięciem separuje głowę kobiety od ciała, bezwiednie uderzającego o posadzkę. Pojawia się kałuża krwi, rosnąca z każdą chwilą.
Z niezdrowej ciekawości oraz chęci sprawdzenia reakcji pracownika Ubisoftu, podnoszę zdekapitowane zwłoki zabójczyni. Przerzucam je przez ramię, po czym paraduję z bezgłowym ciałem po całej świątyni. Przerażeni mieszkańcy miasteczka Harima najpierw patrzą na mnie z niedowierzaniem, następnie uciekają. Ciało wrzucam do płytkiej wody pola ryżego, w tle poetycko przelatują czaple. Ach, typowy dzień w feudalnej Japonii.
Po czterech godzinach z Assassin’s Creed jestem zdumiony jak bardzo nowa odsłona… przypomina Valhallę i Odyssey.
Miała być nowa generacja, nowe pomysły i nowa wizja. Tymczasem pod względem rozgrywki Shadows silnie przypomina odsłony w Egipcie, Grecji oraz Brytanii. Twórcy ponownie skoncentrowali się na wielkim świecie usianym ufortyfikowanymi bazami przeciwnika, w których trzeba podnieść konkretny przedmiot albo kogoś zabić. Jazda konna – wspinanie – eliminacja. No i tak raz za razem, nie licząc ucieczek z miejsca zbrodni.
Przyznam, nieco to rozczarowujące. Uwielbiam gry z otwartym światem, ale po tylu gargantuicznych odsłonach AC wiele bym dał za bardziej linearnego, korytarzowego i oskryptowanego Assassin’s Creeda. Możecie napisać, że taki był przecież Mirage, ale nawet on przekładał eksplorację otwartego terenu nad misternie wyreżyserowane, mocno filmowe misje na miarę AC2.
Wszystkich, którzy martwili się o kondycję serii Assassin’s Creed po kontrowersjach związanych z Shadows, uspokajam: nowa odsłona opiera się na dokładnie tych samych fundamentach. Po przejściu prologu i wejściu w otwarty świat od razu poczujecie się, jakbyście grali w Valhallę czy Origins. Podnoszenie przedmiotów, infiltracja pilnowanych baz, konna jazda: wszystko jest po staremu.
Dwóch bohaterów w Assassin’s Creed Shadows to żadna rewolucja. Ubisoft po prostu rozszczepił herosa idealnego.
Kassandra, Bayek czy Eivor z poprzednich odsłon są pozbawieni wad. Nie tylko świetnie się skradają oraz wspinają, ale także walczą po mistrzowsku. Producenci Assassin’s Creed Shadows doszli do wniosku, że tym razem skomplikują sprawę, rozszczepiając herosa idealnego na dwa zróżnicowane buildy. Yasuke to wytrzymały wojownik, za to Naoe jest od infiltracji, skrytobójstw oraz wspinaczki.
Świetne jest to, że nie licząc kilku wyjątków, gracz może się swobodnie przełączać między dwoma bohaterami. Wchodzimy do inwentarza, przytrzymujemy X na padzie i *puff*, podmianka w dokładnie tym samym miejscu. Dzięki temu najpierw wspinamy się na mur zamku jako Naoe, aby po wskoczeniu na główny dziedziniec magicznie zamieniać się w Yasuke, masakrując niższych i mniej postawnych Japończyków. Oszukiwanie? Martwi nie mogą składać skarg.
W kluczowych fabularnie momentach gracz wybiera, którym bohaterem chce przejść daną sekwencję. Warto wtedy wsłuchać się w dialogi, aby wiedzieć, jakie czeka nas wyzwanie. Jeśli jest to zabójstwo szlachcica, zakapturzona Naoe będzie w sam raz. Kiedy jednak mamy rozgromić garnizon wroga, Yasuke staje się najlepszym wyborem.
Możemy robić sobie na złość i wybierać bohaterów gorzej skrojonych do danych zadań. Prowadzi to do komicznych efektów.
Yasuke potrafi się wspinać, ale robi to wolniej, do tego nie sięga wyższych krawędzi. Wdrapie się więc na niską wiejską chatę, ale już zamkowego muru nie przeskoczy, mimo szczerych chęci. Co innego zwinna i lekka Naoe, wyposażona w linę z hakiem. Widok wielkiego Yasuke stękającego podczas wspinaczki albo nieporadnie rozwalającego dzbany podczas skradania jest uroczy, jak panda na filmiku YouTube próbująca wejść na drzewo.
Mniej zabawnie robi się, gdy Japonka Naoe musi stawić czoła grupie wrogów. Dziewczyna zadaje mniejsze obrażenia niż jej sojusznik, do tego trudniej jej rozbijać pancerz przeciwnika. A to właśnie pancerza trzeba się pozbyć najpierw, aby zadawać śmiertelne obrażenia ciężkozbrojnym przeciwnikom. Naoe ma za to kilka asów w rękawie, jak doskonale znane zabójcze ostrze. Podczas rozgrywki uwielbiałem rzucać bomby dymne, a następnie jednym pchnięciem pozbawiać życia zdezorientowanych przeciwników.
No właśnie, walka. Początkowo wydawała się kapitalna, ale Ubisoft znowu psuje potencjał poziomami postaci.
Gdy przechodziłem fabularne wprowadzenie, byłem pod dużym wrażeniem. Zdecydowanie cięcia Yasuke błyskawicznie posyłały przeciwników do grobu, czuć było moc oraz istotność każdego ataku. Pomyślałem sobie wtedy, że Ghost of Tsushima właśnie zyskał bardzo groźnego rywala o tytuł najlepszej gry z samurajami, wydanej w ostatnim czasie.
Rzeczywistość okazała się jednak rozczarowująca, jak to często bywa. Po przejściu prologu i wejściu w otarty świat gracza dopada zmora poprzednich odsłon AC: poziomy postaci oraz powiązana z tym wytrzymałość przeciwników. Wcześniej zdecydowane oraz mocarne cięcia kataną stały się nagle jak żądlenia komara. Potężny Yasuke odłupywał nimi drobiny paska życia wrogów, bo ci mieli dwa poziomy więcej od bohatera.
Niestety, Assassin’s Creed Shadows to kolejna odsłona, w której nie możemy opaść na przeciwnika z wyciągniętym ostrzem, zabijając go na miejscu. Chroni go magiczna bariera kilku poziomów przewagi, co by nie daj Boże gracz nie mógł się poczuć jak skrytobójca. Nie cierpię tego rozwiązania, jest ono niezgodne z samą esencją Assassin’s Creed. Ubisoft na siłę zamienia skradaną grę akcji w cRPG, dopychając kolanem potężne przedmioty ze statystykami, a Shadows to kolejna ofiara trendu. Szkoda, wielka szkoda, bo fundamenty walki są solidne.
Shadows to pierwsza odsłona wyłącznie na sprzęt nowszej generacji. Grafika jest śliczna, ale nie ma mowy o przełomie.
Wydawca wielokrotnie zachwalał oprawę nadchodzącej produkcji, ale po tym, co widziałem w ciągu czterech godzin, nie uważam, aby nowy Assassin’s Creed był rewolucją. Na pewno nie zawstydza graficznie Ghost of Tsushima, ani nie odstawia poprzednich odsłon o wiele długości. Ubisoft serwuje większe zagęszczenie detali, lecz wciąż mam wrażenie, że od czasu AC Origins i przepięknej Aleksandrii mamy do czynienia wyłącznie z delikatną ewolucją.
W ramach tej ewolucji Assassin’s Creed Shadows dokłada kapitalne efekty cząsteczkowe. Jeszcze nigdy nie widziałem tak autentycznie wyglądającego pyłu, wznoszącego się nad żwirową drogą przy podmuchach wiatru. Wcześniej wspomniane zagęszczenie także imponuje, czy to drzew w lesie czy łódek w porcie. Tylko samych mieszkańców w aglomeracjach mogłoby być więcej. Mijają kolejne lata, a efekt tłumu z AC Unity wciąż jest nie do pobicia.
„No dobra Szymon, a jak to jest z tym czarnoskórym, co? DEI na maksa?”
W ten oto sposób wchodzę na pole minowe, nieprzymuszony i z własnej woli. No ale dobrze, ugryźmy ten temat. Gra tłumaczy obecność Yasuke w Japonii już na starcie rozgrywki. Tłumaczenie ma ręce i nogi. Portugalczycy mający wyłączność w tamtym okresie na kontakt z Japonią znajdują bohatera dryfującego na morzu. Nazywany przez nich Diago, mężczyzna staje się pomagierem księdza zabiegającego o wstęp misjonarzy do Japonii.
W rozmowach z tubylcami portugalski ksiądz nazywa Diego niewolnikiem bądź pomagierem od noszenia mieczy, w zależności z kim rozmawia. Jaki jest prawdziwy stosunek między dwoma, tego nie wiemy. Wiemy natomiast, że Japończycy mówią na Diego „czarny mężczyzna”, pokazując go sobie na ulicy oraz wytykając palcem. Ubisoft dobitnie pokazał to w prologu.
Co do tytułu samuraja. Z rąk księdza Diago trafia pod kontrolę lorda Nobunagi. Możny widzi w czarnoskórym zarówno wojownika, jak i swojego rodzaju maskotkę, mogącą przynieść mu więcej sławy. Nobunaga kusi Diago lordowskim tytułem, nadając mu imię Yasuke. W rozmowach między dwoma, gdy Nobunaga jest zadowolony z podwładnego, nazywa go swoim samurajem. Czy Yasuke formalnie otrzymał taki tytuł, gra nie wyjaśnia. No, przynajmniej nie w ciągu czterech godzin. Mieszkańcy miast i wiosek kłaniają się mu za to w pas, gdy go widzą, ale być może ze względu na tytuł lorda.
Jeśli z dowolnego powodu nie pasuje wam obecność Yasuke w AC Shadows, wszystkie dialogi możecie przeprowadzać w skórze Japonki Naoe. Do tego możecie przechodzić nią wszystkie misje, chociaż nie zawsze będzie to optymalna decyzja.
Assassin’s Creed Shadows teoretycznie wprowadza do rozgrywki wiele nowości, ale w praktyce to kolejny klon Origins. Na dobre i na złe.
Na papierze Shadows wprowadza wielkie zmiany do serii. Zyskujemy możliwość czołgania się, a także chwytania z zaskoczenia przeciwników, przeciągając ich w ciemne zakamarki. Do tego Naoe posiada wcześniej wspomnianą linę z hakiem. Jednak w praktyce szerszy wachlarz możliwości nie sprawia, że produkcja nabiera nowego wymiaru. To taki sam Asasyn co Valhalla czy Odyssey. Od ciebie zależy czy uznasz to za wadę, czy zaletę.
Ciekawą nowością wydaje się zmiana pór roku (wliczając w to zimy ze śniegiem pokrywającym mapę), lecz nie dane mi było jej przetestować. Nie czuję też, by nowości takie jak jazda konna stojąc na grzbiecie wierzchowca miały w wyraźny sposób odróżnić rozgrywkę tej odsłony od poprzednich części. Jestem wręcz zdumiony, jak niewiele zmienia Shadows, mimo kompletnie nowej scenografii, oczekiwanej przez fanów od dekad.
Co najlepiej rokuje:
- Naoe wymiata fabularnie oraz umiejętnościami. To prawdziwa bohaterka Shadows
- Zadziwiająco brutalne walki. Dekapitacje są na porządku dziennym
- Gracz rozwija swoją bazę wypadową. Lubię takie dodatkowe, opcjonalne elementy
- Świetne efekty cząsteczkowe, pył nad traktem powala wizualnie
- Lina z hakiem to praktyczny dodatek do parkouru
- Bardzo wyraźne oraz istotne różnice w możliwościach grywalnych bohaterów
- Szykuje się kolejna odsłona AC na dziesiątki, jak nie setki godzin
- Lepiej wyreżyserowane sceny dialogowe niż w poprzednich odsłonach
O co mam największe obawy:
- Walka oparta o poziomy i statystyki. Oddajcie szybkie zabójstwa każdego przeciwnika
- Kolizja z otoczeniem. Czasem trzeba się nieźle namęczyć żeby wejść po prostej drabinie
- Miała być rewolucja dla całej serii, jest kolejny klon Origins/Odyssey
- Powtarzalne zadania, modułowa struktura gry. Brakuje unikalnych misji kampanijnych
- Znowu pogoń za lootem, lepszą bronią oraz pancerzami
- Kolejny raz ten sam pomysł: grozi ci zamaskowana organizacja, odnajduj jej członków
Podsumowując, po eksperymentalnym Mirage powraca nowy–stary–nowy Assassin’s Creed. Wielki, długi i powtarzalny. Z masą swobody, ale także podobnych do siebie misji, przesadnie utrudnionych poziomami przeciwników oraz statystykami. Wiem, że spędzę z tą grą dziesiątki godzin, ale wiem też, że przez ten czas produkcja ani razu nie zachwyci mnie tak jak krótsze, znacznie bardziej filmowe tytuły.