REKLAMA

Nauka oduczyła mnie szukania sensu życia. Nie potrzebuję zaświatów, by być szczęśliwym

Czy twoje życie ma cel, który nadaje mu sens? Wielu ludzi nie potrafi wyobrazić sobie, że wraz ze śmiercią kończy się wszystko. Obraz naukowy, w którym wszechświat pozbawiony jest celu, a człowiek jest efektem losowych mutacji genetycznych i doboru naturalnego, może przerażać. To dlatego sięgamy po religię.

Nauka oduczyła mnie szukania sensu życia. Nie potrzebuję zaświatów, by być szczęśliwym
REKLAMA

Co się stanie, gdy umrzemy? Z punktu widzenia wszechświata zupełnie nic. Nasza śmierć będzie istotna dla bardzo ograniczonego grona ludzi: rodziny, przyjaciół, znajomych. Gdy we Wszystkich Świętych chodzimy po cmentarzach, odwiedzamy naszych dziadków, pradziadków, ale już znacznie rzadziej prapradziadków. Kolejne pokolenia rozmywają się w pamięci, stają się tak samo mało realne jak postaci historyczne z zamierzchłych epok.

REKLAMA

Bill Bryson w swojej uroczej książce „Krótka historia prawie wszystkiego” dokonał wyliczeń, z których wynika, że wystarczy cofnąć się o osiem pokoleń do czasów Karola Darwina (1809-1882), żeby nasze istnienie zależało od 250 osób. Gdy cofniemy się do czasów Szekspira (1564-1616) nasze życie zależy już od 16 384 osób. To tłum ludzi, z którymi nie łączą nas już żadne więzi na poziomie jednostkowym. O wiele lepiej mówić o związkach kulturowych czy wspólnocie obyczajów.

W praktyce nasz prywatny wszechświat ogranicza się do najbliższej rodziny rozszerzonej o przyjaciół, a więzi kulturowe z większą całością (jakkolwiek byśmy jej nie nazwali) dają nam poczucie przynależności. Gdy jednak zaczniemy zastanawiać się nad sensem naszego jednostkowego życia, refleksja staje się dość ponura.

Oto za 2-3 pokolenia staniemy się tylko mglistym wspomnieniem zachowanym na starych zdjęciach. Po 4-5 pokoleniach nie będziemy już przedmiotami żywej pamięci, ale punktem na liście przodków dla późniejszych pokoleń. Jeżeli nie napiszemy „Pana Tadeusza”, nie skomponujemy Poloneza As-dur Op. 53 lub nie dokonamy jakiegoś ważnego dla ludzkości odkrycia naukowego, zostaniemy zapomniani bardzo szybko.

Wielu to przeraża. To dlatego zwracają się ku nadziei na życie wieczne. Świadomość, że w skali wszechświata jesteśmy tylko mrugnięciem, pyłkiem na wietrze, nie nastraja pozytywnie, podkopuje wiarę w sensowność naszego istnienia. To dlatego tak dbamy o potomstwo, zdajemy sobie bowiem sprawę, że to jedyna biologicznie umocowana forma nieśmiertelności poprzez przekazanie genów.

A co, gdybym napisał, że życie nie musi mieć sensu i celu, a uświadomienie sobie tego może pomagać, zamiast powodować depresję?

Na pytanie „po co żyjesz?” odpowiadam: „bo lubię życie”.

Życie samo w sobie jest dla mnie wystarczającym uzasadnieniem mojej egzystencji. Fakt, że zakończy się wraz ze śmiercią, niczego nie zmienia. Spośród różnorodnych systemów etycznych najbliższy jest mi epikureizm, w którym na pierwszy plan wyłania się dążenie do szczęścia. Kluczowa jest tu ataraksja, pojmowana jako brak cierpienia i zamętu i utożsamiana z wewnętrznym spokojem. W tym dążeniu do szczęścia nie chodzi jednak o cielesne przyjemności. Epikur opiewał przyjaźń i proste życie pozbawione lęku przed śmiercią i kary ze strony bogów. „Śmierć, najstraszniejsze z nieszczęść, wcale nas nie dotyczy, bo gdy my istniejemy, śmierć jest nieobecna, a gdy tylko śmierć się pojawi, wtedy nas już nie ma” – mówił, próbując leczyć nas z lęku przed ostatecznym.

Oczywiście nie identyfikuję się jako epikurejczyk, bo byłoby to z jednej strony naiwne, a z drugiej zamykałoby mnie na inne nurty filozoficzno-etyczne, który pomagają żyć. Podoba mi się chociażby stoickie podejście do problemów i założenie, że nie powinienem przejmować się rzeczami, na które nie mam wpływu (na przykład ulewą za oknem). Doskonale zdaję sobie jednak sprawę, że zderzenie z sytuacjami granicznymi, takimi jak śmierć, wojny czy choroby sprawia, że stoickie zaklinanie rzeczywistości nie przyniesie pocieszenia.

Zły los czy przypadek? Co kieruje naszym życiem?

Gdy dopada nas cierpienie – zarówno fizyczne, jak i psychiczne – bywa, że skarżymy się na zły los. Nadajemy negatywny sens wydarzeniom, które są naszym udziałem. Los zaczyna żyć, staje się czymś w rodzaju złośliwego demiurga, chcącego nam dogryźć. „Za dużo tego!” – użalamy się.

Gdy się nad tym zastanowimy, okaże się, że to nie ukierunkowany przeciwko nam los, ale czysty przypadek sprawił, że zachorowaliśmy czy złamaliśmy rękę. Sprawa wyglądać będzie nieco inaczej, gdy na przykład rozpadł się nasz wieloletni związek. W takim przypadku należałoby zastanowić się nad naszym wpływem na to wydarzenie. Bo przecież nie jest tak, że jesteśmy całkowicie zdeterminowani przez zewnętrzne siły. Być może nie mamy wpływu na chorobę, ale na relacje z najbliższymi już tak.

Tomasz Stawiszyński wydał niedawno nową książkę. Nosi tytuł „Powrót fatum” i autor pisze w niej, że z jednej strony doświadczamy potężnego kryzysu religii, z drugiej również wielkiego spadku zaufania do nauki, która nie daje odpowiedzi na pytania o sens i cel życia. To wszystko ma prowadzić do wzrostu zainteresowania pseudoduchowością i ezoteryzmem. To one są owym fatum powracającym z wygnania, bo oto okazuje się, że dla wielu ludzi świat jest całkowicie deterministyczny, a wypływa to z tego, że wszystko jest zapisane w gwiazdach i może zostać odczytane w formie przepowiedni czy na drodze stosowania metod astrologicznych.

Taki świat jest straszny, bo jak zauważa fizyk i popularyzator nauki Jim Al-Khalili, jego przyjęcie oznacza konieczność odrzucenia fizyki i astronomii, a w zasadzie całej nauki.

Mamy tu do czynienia ze swoistym paradoksem. Wielu z nas wybiera okrutny świat zarządzany przez bliżej nieokreślone siły, bo wydaje się on mniej przerażający niż czysty przypadek, który kieruje naszym życiem. Niewykluczone, że wynika to również z tego, że w różnorodnych ezoterycznych doktrynach można próbować przekupić rządzące światem siły poprzez różnorodne praktyki magiczne. Z przypadkiem nie ma dyskusji i gdy trafi nam się wadliwy gen, możemy być skazani na ciężką chorobę, która znacząco skróci nasze życie. Demiurga można próbować oswoić.

Nauka jako źródło spokoju?

Wspomniany już powyżej Jim Al- Khalili napisał kilka lat temu książkę „Radość nauki”, w której pokazuje, że stosowanie na co dzień metody naukowej, może pomóc nam w funkcjonowaniu w skomplikowanym świecie przesyconym bodźcami.

Jesteśmy dziś bombardowani informacjami i coraz częściej nie potrafimy odróżniać prawdy od fałszu. Znany fizyk jest zdania, że możemy sobie pomóc, stosując kilka prostych metod.

Najważniejsze jest stawianie pytań o prawdę. To istotne, bo już tylko poddanie refleksji tego, co widzimy, czytamy lub słyszymy, może pozwolić nam uniknąć dezinformacji i fake newsów.

Drugim ważnym aspektem jest uświadomienie sobie błędów poznawczych, jakim podlegamy. Jednym z przykładów może być błąd potwierdzenia, który polega na tym, że jesteśmy bardziej skłonni przyjmować rzeczy, które zgadzają się z naszym światopoglądem.

Do tego błędu nawiązuje tzw. negacja implikacyjna. Polega ona na tym, że uznajemy jakiś fakt, ale poddajemy w wątpliwość płynące z niego implikacje. Dobrym przykładem może być pandemia, podczas której wielu z nas uznawało za prawdziwą obecność SARS-CoV-2, ale już wzbraniało się przed stosowaniem się do zasad sanitarnych.

Czy metoda naukowa odpowie nam na pytanie o życie po śmierci? Nauki przyrodnicze będą raczej bezlitosne. Co najwyżej możemy dowiedzieć się, jakie związki chemiczne użyźnią ziemię, w której spoczniemy. Metoda naukowa ma jednak inną zaletę – może uchronić nas przed zamętem i lękiem.

Czytaj także:

REKLAMA

Dziś całe sztaby ludzi pracują nad tym, byśmy czuli niepokój i podejmowali decyzje (na przykład polityczne) na podstawie fałszywych informacji. Podsycane są emocje, eskalowane są konflikty, a zamęt sprzyja powstawaniu podziałów społecznych. W tym znaczeniu metoda naukowa może nam nieco pomóc lepiej żyć i nie ulegać łatwo „nieokreślonym siłom”. Większy spokój zaś to szczęśliwsze życie.

REKLAMA
Najnowsze
Zobacz komentarze
REKLAMA
REKLAMA
REKLAMA