Nawet bilet miesięczny musi być jak Netflix. Polskie miasto przesadziło
Zaraz, zaraz, ale czy tak nie było zawsze i wiele usług bazowało na miesięcznych opłatach? Poniekąd tak, ale dzisiaj miasta wolą chwalić się, że są jak platformy streamignowe i oferują subskrypcje. Tylko czy takie porównanie powinno nas cieszyć, czy może raczej martwić? Stawiam, że to drugie, bo językowi towarzyszy niepokojąca zmiana w sposobie myślenia o publicznych usługach.
Zmiany w Warszawie, zmiany też w Łodzi. Miasto ogłosiło wprowadzenie nowego sposobu płacenia za migawkę, czyli bilet miesięczny. W wersji rocznej można mieć usługę na raty – płacąc za nią co miesiąc, a nie od razu 1100 zł, co jest przecież niemałym wydatkiem. To jednak nazewnictwo ze starego świata. Dziś, jak opisuje strona miasta, bilet roczny będzie kupowało się w formie subskrypcji, a miesięczny będzie:
(…) jak popularne platformy streamingowe. Subskrypcja, dostępna w aplikacji z migawką, będzie co miesiąc ściągać nam z konta opłatę za bilet roczny w wysokości 98 zł. To duża oszczędność dla pasażerów – jeśli porównamy miesięczne koszty migawek to korzyść w przypadku zakupu rocznej wynosi 42 złote, a w skali roku w kieszeniach łodzian zostanie aż 500 zł! Tym samym będzie to de facto najtańszy bilet miesięczny w Polsce!
Łodzianie chwycili za kalkulatory i coś im się nie zgodziło. Zostawmy obliczenia na boku, bo choć z perspektywy mieszkańców to ważne, warto spojrzeć nieco szerzej na samą formę opakowania oferty. W wypowiedziach udostępnianych w mediach społecznościowych miejscy radni zachwalają pomysł, bo migawka w wersji rocznej ma przypominać sposób płacenia za Netfliksa, HBO czy Spotify. Jest nowocześnie, modnie i z duchem czasu. Tramwaj jak streamingowy hit.
Tyle że nie do końca. W końcu z usług możemy w każdej chwili zrezygnować, natomiast w przypadku rocznej migawki jesteśmy zobowiązani do płacenia przez wszystkie 12 miesięcy, jak przy tradycyjnych umowach abonamentowych. To jednak wcale nie dyskredytuje tego sposobu reklamy biletu okresowego.
Jak zauważał Mateusz Nowak – który pewnego razu postanowił podliczyć, ile miesięcznie wydaje na usługi subskrypcyjne – okazało się, że płaci za coś, z czego w zasadzie nie korzysta. Bardzo łatwo wpaść w pułapkę trzymania abonamentu na wszelki wypadek. Albo zapomnieć, że co miesiąc po cichu raz wypada 20 zł, raz 30 zł, tam 25 zł, a tu 40 zł. Do podobnych wniosków doszła Malwina Kuśmierek, która po analizie wydatków stwierdziła, że płaci za marginalny procent tego, z czego faktycznie korzysta. Mieliśmy być wolni i niezależni, ale staliśmy się na dziwny sposób przywiązani do usług. Płacimy za możliwość, a nie realne korzystanie, nie mając przy tym nic na własność.
I już tu zapala mi się lampka przy porównaniu transportu publicznego do usług streamingowych
Po prostu nie chcę kolejnego abonamentu, tym razem na autobus i tramwaj, z którego jednak się nie korzysta, bo „nic nie ma” i wybiera się inną płatną alternatywę – czyli w tym przypadku samochód.
Czepiam się nazewnictwa, ale mam swoje powody. Pewnie bardziej odczułbym entuzjazm urzędników w okolicach 2014 r., kiedy faktycznie platformy streamingowe były prawdziwym powiewem świeżości i zapowiedzią lepszych czasów. Wówczas mogliśmy pożegnać stare i złe (piractwo), by powitać nieskończone wręcz źródło legalnych treści. I to za niewielkie pieniądze.
Na dodatek dziś dobitnie widzimy, dlaczego wcześniej niektóre abonamenty były tanie i wyjątkowo atrakcyjne – nie tylko przykład Legimi pokazał, że odbyło się to kosztem twórców i wydawców.
Kiedy dziś mówię streaming, myślę - tymczasowość
To oczywiste, że streaming oznacza wypożyczenie treści, a nie posiadanie ich na własność – co zresztą swego czasu miało być jedną z głównych zalet tych usług – jednak chodzi mi o coś innego. Jednego miesiąca na popularnej platformie możemy mieć dostęp do danego tytułu, by dosłownie za chwilę już go nie było. Co więcej, film, serial, płyta czy gra może praktycznie zniknąć z sieci, stając się całkowicie niedostępna.
Złośliwie można stwierdzić, że pod tym względem komunikacja miejska w wielu polskich miastach jest wręcz prekursorem takiego podejścia. Do dziś wiele linii, którymi dało się podróżować jeszcze kilka lat temu, nie wróciło i wygasło, mimo licznych zapowiedzi ich wskrzeszenia. Niejedno MPK przygotowało nas na czasy, kiedy nic nie jest stałe i pewne. Dziś autobus może jechać, ale co będzie jutro – tego nikt nie wie. Dokładnie jak na streamingu. Lepiej się nie przyzwyczajać.
Kiedy pisałem o tym, że obecnie nawet mieszkanie jest jak Netflix, czyli na abonament, jedna z komentujących osób uspokajała, że to tylko takie nazewnictwo. „Nawet głupi bilet miesięczny jest formą subskrypcji przejazdów autobusem” – zauważał komentator. Nowa łódzka oferta w zasadzie jest tego potwierdzeniem. Miasto chce, żeby przekaz lepiej brzmiał PR-owo, ale tak naprawdę rozbija opłatę na raty. Unowocześnia sposób płacenia, dzięki czemu będzie wygodniej, ale poza tym nie ma tu wielkiej rewolucji. Tym bardziej że nie będzie można w dowolnej chwili zrezygnować, jak jest na stawianych za wzór platformach. Skoro tak, to nie trzeba czepiać słówek.
Moim zdaniem język ma jednak znaczenie, dlatego tak bardzo zmroziła mnie wizja mieszkań w stylu subskrypcyjnym
Oczywiście w tej optymistycznej wersji prosto z katalogu dewelopera z usługi korzystają ci, którzy w maju są w Nowym Jorku, w sierpniu w Tokio, a we wrześniu już w Warszawie, więc możliwość zrezygnowania z najmu w dowolnym miesiącu daje im nieskrępowaną wolność. Tyle że większość tak nie żyje.
Zamiast tego w dobie kryzysu mieszkaniowego utrzymuje się pogląd, że nawet mieszkanie jest tymczasowe, chwilowe, raz jesteś tu, raz tam. To więc normalne, że nie masz własnych czterech kątów i nie wiadomo, czy będziesz kiedykolwiek mieć. Nie irytuj się, nie grymaś, po prostu dopisz usługę dachu nad głową do comiesięcznego rozliczenia, obok usługi pozwalającej słuchać muzyki i oglądać seriale.
Owszem, poniekąd sama idea wynajmu polega na pewnej tymczasowości, ale jednak nie aż takiej. Abonamentując nasze życie, sami pozbawiamy się tych ostatnich resztek stałości i pewności.
W przypadku rozrywki nie jest to aż tak wielki problem. Obejrzy się to, co się chce, a potem wróci za kilka miesięcy lub wcale.
Nie chcę tak myśleć o publicznych usługach, które powinny być stałe i pewne
Przykład komunikacji miejskiej pokazuje, że nawet bez abonamentyzacji kolejnej dziedziny naszego życia nie mamy żadnych gwarancji, ale tym bardziej nie powinniśmy godzić się na akceptację takiej sytuacji. Tymczasem porównanie biletu miesięcznego do streamingu poniekąd czymś takim jest – zgodą na uznanie, że publiczne usługi są nietrwałe, ulotne.
To już prosta droga do tego, by uznać, że miasto nie musi wspierać niepopularnych tras, które nie cieszą się taką popularnością, jak inne hity. Oglądalność spadła w sezonie letnim? Nie będzie kontynuacji serialu w przyszłym roku, przystanek można zamknąć i o nim zapomnieć.
Miasto – ani państwo – to nie firma technologiczna. To nie start-up, który musi wymyślać koło na nowo, żeby udowodnić wszystkim, że ma oryginalne i świeże pomysły. Wręcz przeciwnie – to właśnie dzięki wielu publicznym rozwiązaniom są już solidne fundamenty, na których można tworzyć ciekawe pomysły. Nie twierdzę, że miasto nie musi być nowoczesne i zamykać się na rozwiązania wdrażane przez innych. Po prostu nie chcę, żeby ślepo naśladowało i wzorowało się na czymś, co ma swoje ciemne strony. Nie trzeba PR-owej nowomowy, by udawać, że jest się na czasie i dopasowuje do usług obywateli.