Kolejna awantura o maszty. Kiedy w Polsce skończy się to średniowiecze?
W kolejnych miastach mieszkańcy rozpoczęli protesty przeciwko budowie masztów. Po raz pierwszy pomyślałem, że ich zastrzeżenia są słuszne. A potem wyskoczyli ze starą śpiewką, przez którą trudno o normalną dyskusję w poważnej sprawie.
Dotychczas ta kwestia jest bardzo zero-jedynkowa. Mieszkańcy mówią, że nie chcą masztów, bo obawiają się rzekomego promieniowania i wpływu na ich zdrowie. I chociaż mnóstwo badań udowadnia, że nie mają racji, władze miast coraz częściej powielają tę retorykę.
Z tej perspektywy trudno jest nie stać po stronie operatorów, którzy muszą użerać się z krzykliwym, nieprzejednanym tłumem, któremu zdarza się zachowywać agresywnie.
Na dodatek widać, do czego prowadzi brak inwestycji. Prezydent Kołobrzegu, która popierała protestujących mieszkańców, kilka lat później miała pretensje do operatora, że usługi działają zbyt wolno. Cierp ciało, co żeś chciało, można by rzec, ale w tym przypadku cierpią też inni mieszkańcy, którym operatorzy zwyczajnie nie mają jak zagwarantować lepszego działania.
Kiedy więc w internecie znalazłem kolejne historie walk z mającymi powstać nadajnikami, pomyślałem, że mamy do czynienia z powtórką z rozrywki i łatwą wygraną rozumu z zabobonami.
Ale dwie grupy, protestujące w innych miastach, łączy nie tylko niechęć do samych masztów
Mieszkańcy ulicy Bukowskiej w Skawinie protestują przeciwko budowie masztu sieci komórkowej na jednym z domów prywatnych – donosi krakowskie TVP. Argumentując swoje niezadowolenie wyjaśnili, że nikt z nimi nie kontaktował się w sprawie inwestycji. Właściciel działki przyznał, że nie rozmawiał z mieszkańcami, bo zająć miał się tym operator. Ale jak się okazało zapomniał.
Przenieśmy się do Torunia. Serwis Nowości Dziennik Toruński pisze o kolejnym rozdziale w sporze pomiędzy mieszkańcami, władzami miasta a operatorem, który trwa już siedem (!) lat.
"Nie mieszkamy w dzielnicy przemysłowej, mieszkamy w zabudowie jednorodzinnej. Już sam komin byłej piekarni razi i zaburza charakter środowiska, nie wyobrażamy sobie dobudowania do niego ponad pięciometrowej konstrukcji. I jak na ironię tuż przy niej miasto urządziło nam park kieszonkowy" – zaznaczyli mieszkańcy w liście do prezydenta.
Abstrahując od tego, czy maszt na kominie piekarni w znaczący sposób oszpeci okolicę, w dwóch tych przypadkach przebija się ważny argument:
Mieszkańcy nie mają żadnego wpływu na własną okolicę
Nikt z nimi nie rozmawia, nikt nie pyta o zdanie. Rozumiem ich oburzenie, bo "żyjemy w społeczeństwie". Nie jesteśmy niezależnymi wysepkami, nasze decyzje oddziałują na innych. Tak zwana przyzwoitość – czy ludzka solidarność, jak zwał tak zwał – nakazywałaby przynajmniej poinformowanie innych o swoich planach. Rzecz jasna w Polsce jak do tej pory wszyscy mieli to w nosie, więc jest jak jest.
To trochę jak z automatami paczkomatowymi. Albo hulajnogami. Nasze ulice, chodniki i ogólnie otoczenie przez lata było zawłaszczane przez wszystkich. Od prywatnych firm, które stawiały krzykliwe reklamy i banery, po kierowców, którzy stwierdzili, że im się parkowanie należy, więc od teraz chodniki i trawniki są ich. Wspólne nie istniało. Publiczne, czyli niczyje, czekające na podbicie. Kiedyś ta granica musiała zostać przekroczona i stąd niezgoda na kolejne automaty paczkowe czy zbyt liczną obecność pojazdów na wynajem.
Uważam, że choć masztyizacja (masztoza?) miast i wsi nam nie grozi – wszak ministerstwo słusznie zauważyło, że operatorzy potrafią liczyć pieniądze i nie będą stawiać konstrukcji tam, gdzie nie ma to sensu – to jednak potrzebna jest pewna kontrola tego, czy operator nie idzie na łatwiznę i buduje tam, gdzie mu wygodnie, a gdzie w jakiś sposób zaburza to krajobraz danego miejsca.
Już jednak widać, że tej dyskusji nie są w stanie prowadzić mieszkańcy. W obu przytaczanych przeze mnie przykładach i tak przewija się wątek rzekomej szkodliwości masztów. "Sąsiedzi twierdzą, że nie wiadomo jaka będzie moc oddziaływania pola elektromagnetycznego, i że jest to niebezpieczne" – pisze krakowski serwis TVP, podkreślając, że starostwo zapewnia, że nie ma się czego obawiać. "Mamy w nim 'zdrowo' wypoczywać w silnym promieniowaniu elektromagnetycznym, nad którym po zainstalowaniu anten nie będzie żadnej kontroli!" – piszą oburzeni z Torunia, przypominając o parku znajdującym się w okolicy masztu.
Pola do rozmowy tu nie ma. Gdzieś obok umyka ważny temat tego, jak podchodzimy do wspólnej przestrzeni, na którą maszty chcąc nie chcąc wpływają. Zamiast tego obserwujemy typową polską kłótnię, w której jedna strona szasta kłamstwami i mitami, nie dając sobie cienia szansy, by choćby spróbować wysłuchać drugiej strony.
Nie chcę przez to powiedzieć, że protestujący używając za każdym razem argumentu pod tytułem "masz szpeci okolicę" będą mieli rację
Redakcyjny kolega przesłał mi zdjęcie z jego okolicy i raczej nie zgodziłbym się, że każda instalacja psuje otoczenie. Patrząc na polskie podejście do architektury bliżej mi do stwierdzenia, że trudno zrobić cokolwiek, by pogorszyć sprawę. Nie zmienia to jednak faktu, że czasami "estetyczna" dyskusja będzie potrzebna.
O ile do niej dojdzie. O powodzenie może być trudno, bo zwyciężają hasła o szkodliwym promieniowaniu. Znowu tracimy na tym wszyscy, gdyż po raz kolejny wspólna przestrzeń jest zawłaszczana bez zgody wspólnoty. Być może do akcji powinni wkroczyć miejscy aktywiści, którzy mogliby pomóc dojść do porozumienia i skupić uwagę na kwestie urbanistyczne.
Chciałbym, żeby tak się stało, ale też obawiam się, że niestety może nie być chęci, aby w temacie masztów odejść od typowo szurskich teorii.