Skoro większość aplikacji nie potrzebuje Windowsa, to może użytkownicy też już go nie potrzebują
Wydawać by się mogło, że w końcu doczekaliśmy się rynkowych realiów, w których świat komputerów osobistych nie musi być uzależniony od kaprysów Microsoftu i Apple’a. Linux powinien kwitnąć - a jednak pozostaje w niszy. Dlaczego jeszcze żaden Dell, HP czy inne Lenovo nie stworzyło własnego, idealnie dostosowanego pod sprzęt systemu? Odpowiedź czai się w wynikach finansowych tych firm.
Świat komputerów osobistych to w zasadzie świat dwóch firm: Apple’a i Microsoftu, a do niedawna tylko tego drugiego. PC z Windows i komputery Mac dominują w sprzedaży, reszta stanowi rynkowy plankton. Tak na dobrą sprawę nawet Apple jest tu nieco kurtuazyjnie: komputery Mac nadal mają kilkuprocentowy udział w sprzedaży, zamiast kilkunasto- lub kilkudziesięcioprocentowy. PC to Windows, z lekką domieszką Macintosha. Czasem też Chromebooka.
Trudno to jednak nazwać sytuacją komfortową dla kogokolwiek poza Microsoftem. Niezmiennie od dekad to Windows jest niemalże pecetowym standardem. System operacyjny, który jest płatny (a więc wpływa na cenę komputera), monolityczny i z zamkniętym kodem źródłowym.
Czytaj także:
- Windows Copilot to gigantyczne rozczarowanie. Na szczęście będzie lepiej
- Microsoft wytłumaczył w końcu, jak będzie aktualizować Windowsa. Potrzebował na to lat
- Tak zmieni się Windows do końca tego roku. Będzie wysyp nowości i świetnych funkcji
Monopol Windowsa napędzało błędne koło rynku software’owego. Wszyscy piszą aplikacje dla Windowsa, więc nie ma sensu rozważać inny system operacyjny. Nie ma sensu pisać aplikacji dla innych systemów niż Windows, bo mało kto używa czegoś innego. Tyle że przecież to już mocno nieaktualne, nie licząc bardzo konkretnych, specyficznych i zazwyczaj niszowych sytuacji.
Wszystkie otwarte w tej chwili na moim komputerze aplikacje dla Windows mógłbym otworzyć w przeglądarce internetowej. Word, Slack, Photoshop, Trello, Outlook, Meta Messenger, Spotify - niektóre z nich są wręcz webowymi aplikacjami, dla niepoznaki ukrytymi za ramkami okien Windows. Te aplikacje zadziałają na Windows, na Macu czy na dowolnej dystrybucji Linuxa. Ba, nawet będą działać na egzotyce pokroju BSD czy innego Solarisa - pod warunkiem, że działać tam będzie nowoczesna przeglądarka internetowa.
Większość aplikacji nie potrzebuje Windowsa.
Użytkownik bez wątpienia potrzebuje systemu operacyjnego. Czyli oprogramowania stanowiącego pomost między tym użytkownikiem, wykorzystywanym sprzętem i potrzebnymi użytkownikowi aplikacjami i danymi. Jednak nie licząc specjalistów i innych użytkowników, którzy mają bardzo konkretną potrzebę na bardzo konkretną, niedostępną nigdzie indziej aplikację - system ma znaczenie drugorzędne. Ma być szybki, ładny, wygodny i bezpieczny. Linux? Windows? Ma to coraz mniejsze znaczenie.
To z kolei łatwo poruszy wyobraźnię entuzjasty pecetów, zmęczonego dominacją Microsoftu. Windows jest świetny, a za sprawą konkurencji z Apple’em i Google’em odpowiedzialni za niego inżynierowie odczuwają pożyteczną presję na dążenie do doskonałości. Windows nie jest jednak idealny, nie jest pozbawiony wad, nie jest wszystkim niezbędny - no i nie jest tani. Na dodatek bardzo utrudnia wyróżnienie się danemu producentowi komputerów.
Nie jest bowiem prawdą, że istnieje jeden Windows 11. Partnerzy sprzętowi ściśle współpracują z Microsoftem i przygotowują dedykowane konkretnym komputerom obrazy tego systemu. Wykorzystują to nie tylko do dodawania irytujących dodatkowych programików, ale też do optymalizacji i konfiguracji. Nawet kolejność ładowania sterowników do pamięci ma znaczenie (a przynajmniej tak twierdzi HP, które często chwali się bliską współpracą z Microsoftem). O różnorodności ze świata Androida i Linuxa, gdzie każdy producent może gruntownie zmieniać wygląd i funkcjonalność systemu, można pomarzyć.
Dlaczego więc Linux nie mógłby być kolejnym Androidem? Znaczy się, już jest, pozwala na daleko idące modyfikacje od samego początku swojego istnienia, to wręcz fundamentalna filozofia tego systemu, której zawdzięczamy mnogość jego dystrybucji. Dlaczego więc Dell, Lenovo czy HP nie zrobią tego samego, co Samsung, Realme czy inna Motorola? A więc czemu nie wezmą w obroty Linuxa, by stworzyć pecetowo-linuxowe odpowiedniki Androida z One UI, ColorOS-a czy innego MIUI?
Atmosfera w świecie IT dawno tak bardzo nie sprzyjała takiej strategii. Zgodność z klasycznymi aplikacjami Windows jest dla rosnącej grupy użytkowników całkowicie bez znaczenia. Dopasowany idealnie pod dany komputer system operacyjny, nad którym producent ma znacznie większą kontrolę i za sprawą którego można oferować komputery w niższej cenie brzmi jak oczywista recepta na sukces. Dlaczego więc tak się nie dzieje? Z rozmów zakulisowych z przedstawicielami dużych firm wynika ciekawa teoria. Maleje bowiem nie tylko znaczenie Windowsa, ale też i samego komputera osobistego. A to utrudnia pewne działania.
Komputery osobiste sprzedawane są przy minimalnej marży. Czasami ze stratą.
Wspomniane wyżej malejące znaczenie pecetów nie oznacza oczywiście, że urządzenia te stają się niepotrzebne. Prędzej to, że rynek jest bardzo nasycony. Typowy klient w coraz mniejszym stopniu odczuwa postęp techniczny związany ze światem PC i słusznie nie widzi potrzeby wymiany posiadanego sprzętu. Pandemia COVID-19 wywołała chwilową anomalię, podczas której pecety znów się świetnie sprzedawały - by wrócić do normalności, jaką jest malejąca sprzedaż.
Minęło już niemal 10 lat od głośnego artykułu Guardiana, który naświetlił niewesołą sytuację producentów pecetów - a od tego czasu zmieniło się w praktyce nic. Rywalizujący między sobą producenci o malejącą pulę klientów są zmuszeni nie tylko do ciągłych innowacji, ale do coraz niższych cen. Według danych Gartnera, przez ostatnie pięć lat zostały zmniejszone o ponad 50 proc. Niektóre komputery zaczynają być sprzedawane, niczym konsole do gier, ze stratą. Producent taką inwestycję odbija sobie na usługach dla klientów firmowych i serwisowych, na preinstalowaniu aplikacji od partnerów i na dodatkowych usługach abonamentowych. Co to oznacza dla naszego pomysłu z porzuceniem Windowsa?
Na dziś żaden producent komputerów poza Apple’em nie może sobie pozwolić na dodatkowe wydatki i niepewne inwestycje. Zbudowanie warstwy aplikacyjnej i sterowników dla systemu od zera (sam system na szczęście już jest), wraz z odpowiednimi pracami badawczo-rozwojowymi i stworzeniem działu obsługi technicznej to niemałe wydatki. W przypadku Windowsa większość pracy spada na Microsoft - w tym w dużej mierze również w kwestii obsługi klienta i serwisu. Wyjście w postaci a dajmy na tym laptopie Ubuntu i jakoś to będzie jest z kolei pozbawione większego sensu.
Windowsowy pat.
W teorii inwestycje w Linuxa mogłyby zapewnić ogromny zwrot w postaci bardzo udanych produktów. Windows jest świetny, ale z uwagi na swoją wszechstronność i uniwersalność pod pewnymi względami nigdy nie będzie tak dobry, jak wyspecjalizowana konkurencja. Ilustrują to chociażby Chromebooki, niezłym przykładem są też przeróżne Androidy dopasowane stylem i funkcjami do konkretnych telefonów komórkowych.
To niezwykle smutne, że kiedy w końcu świat uwolnił się od windowsowego monopolu (w ujęciu technicznym), to jedyną mainstreamową alternatywą pozostaje macOS na komputerze marki Apple. Wygląda jednak na to, że na tę rewolucję dobrego klimatu już nie będzie. Przynajmniej do czasu, aż z jakiegoś trudnego do wyobrażenia sobie powodu, notebooki i desktopy znów będą wymieniane co dwa, trzy lata - zamiast niejednokrotnie co dziesięć lat i więcej. Choć i za tym trudno tęsknić - nie tylko z uwagi na ekologię, ale i nasze portfele.