REKLAMA

Płacisz, żeby miejsce obok ciebie było wolne. Wchodzisz w to?

Możliwość podróżowania bez kogoś na siedzeniu obok to nadzieja wielu pasażerów, którzy udają się na pokład. Zamiast dogadywać się z załogą – "tam jest wolne, to ja się przesiądę, dobra?" – można wyskoczyć z pieniędzy i mieć gwarancję wygody. To nowy pomysł Qantas. Na razie dotyczy tylko Australii, ale patrząc na działania przewoźników można stwierdzić: za darmo było i się skończyło.

miejsce w samolocie
REKLAMA

Pasażerowie Qantas mogą na 48 godzin przed lotem otrzymać ofertę. Wystarczy, że zapłacą – od 20 do 40 dol., w zależności od trasy – by mieć gwarancję, że miejsce obok nich będzie wolne. Póki co program obejmuje tylko niektóre loty, ale są plany, by go rozszerzyć. I kto wie, może ktoś uzna, że skoro w Australii się sprawdziło, to i np. w Europie warto spróbować.

REKLAMA

Jak skasować za coś, co od zawsze było za darmo

Owszem, trzeba było mieć szczęście, że miejsce obok nas będzie wolne. Ale jak widać linia lotnicza postanowiła wziąć sprawy w swoje ręce i za ten luksus również życzyć sobie dodatkową sumę. Ciekawe, czy jeżeli ktoś nie skorzysta z propozycji, to po złości przez przypadek zostanie ktoś obok niego jednak ulokowany. Żeby miał nauczkę, że za wygodę się płaci.

Bardzo łatwo program skrytykować, ale czy można znaleźć chociaż drobny pozytyw? Jak wiemy, loty dużych samolotów pasażerskich są lepsze niż podróże małymi, prywatnymi. Generalnie im więcej osób wejdzie na pokład, tym lepiej, bo nie wozi się powietrza, i można środowiskowy duży koszt emisji rozłożyć na wiele głów. Z tego samego powodu kontrowersyjne są klasy biznes, gdzie mniej pasażerów zajmuje więcej miejsca.

Skoro więc linia lotnicza bierze pieniądze za wolne miejsce, to mogłaby przeznaczyć te środki na rekompensaty czy inwestycje w bardziej zielone źródła energii. Oczywiście wiem, że to bardzo naiwne, wręcz utopijne założenie, ale pomarzyć zawsze można. Choć rzecz jasna rodzi się pytanie: dlaczego odpowiedzialność ma spadać na jednostkę? Można szybko odpowiedzieć: bo wybrała transport samolotem zamiast innym środkiem transportu. Cóż, sprawa łatwa nie jest.   

Szczególnie tanie linie lotnicze chcą upychać pasażerów jak sardynki w puszce, bo liczy się zysk. Nie dziwią więc różne koncepcje – nie zawsze pochodzące od przewoźników – jak zwiększyć obłożenie, ale nie odstraszyć pasażerów. Pomysł Qantas niby dotyczy odwrotnej sytuacji, kiedy na pokładzie jest mniej osób, ale koncepcja ta sama: pasażer ma zapłacić za to, za co się tylko da.

Wolne miejsce – źle, zajęte – (czasami) też niedobrze

Problem większej wagi wchodzących do samolotów osób dyskutowany jest od lat. Wcześniej szacowano, że przeciętny podróżujący mężczyzna waży ok. 90 kg, a kobieta – 70 kg. Sęk w tym, że po latach standardy się zmieniły i pasażerowie przybrali na wadze. A to rodzi problem, bowiem im cięższy samolot, tym więcej paliwa zużywa.

Nie tak dawno doszło do sytuacji, że pasażerowie lecący z Londynu do Mediolanu zostali poproszenie o dobrowolne opuszczenie samolotu. Warunki na trasie się zmieniły, był silniejszy wiatr, a to oznaczało, że należało zmniejszyć obciążenie.

Aby zaktualizować informacje na temat wagi pasażerów, nowozelandzka linia lotnicza Air New Zealand zamierza zaprosić na wagę aż 10 tys. podróżujących. Kontrola kilogramów ma być dobrowolna, a wynik pozostanie tajemnicą nawet dla pracowników. Chodzi jedynie o aktualizację danych.

REKLAMA

Tylko czy faktycznie chodzi wyłącznie o oszczędność paliwa? - Jeśli mowa o jakiekolwiek kwestii oszczędności paliwa, jest to raczej chwyt marketingowy, żeby zaistnieć – mówił Onetowi ekspert rynku lotniczego Eryk Kłopotowski. To dlatego, że samolot nie jest ważony, a wyważany.

Niewykluczone jednak, że temat paliwa może powrócić, by argumentować podwyżki cen - w końcu skoro waga się zwiększyła, to trzeba wziąć to pod uwagę przy wyliczaniu kosztów jednej miejscówki. Nieważne, czy miejsce jest zajęte, czy nie - liczy się to, jak można na nim zarobić.

REKLAMA
Najnowsze
REKLAMA
REKLAMA
REKLAMA