Mądrzy po szkodzie. Dlatego nie ufam "oświeconym", którzy ostrzegają przed sztuczną inteligencją
Stare porzekadło głosi, że mądry Polak po szkodzie. Możemy przestać biczować się w ten sposób, bo jak widać to nie tylko przypadłość narodu, ale nawet pojedynczej branży. Tym razem ze świata sztucznej inteligencji uciekają przerażeni tym, co nawyczyniali. I nagle im się oczy otworzyły. Przypadek? No właśnie nie sądzę.
Sytuacja jest dowodem na to, że w związku ze sztuczną inteligencją naprawdę wszystko przyspieszyło. W przypadku mediów społecznościowych na nawróconych musieliśmy czekać kilka lat. Ujawnili się po tym, gdy mleko się rozlało. A tu proszę, sztuczna inteligencja już doczekała się ojców założycieli, którzy teraz biją na alarm.
Powiem wprost: jakoś nie wierzę w ich czyste intencje
Poważnym sygnałem alarmowym dla ludzkości ma być teraz odejście z Google'a Geoffreya Hintona, który przez media mianowany został jednym z ojców sztucznej inteligencji. Hinton uważany jest za pioniera tzw. głębokiego uczenia (deep learning), czyli techniki, która pozwala sztucznym sieciom neuronowym na samodzielne uczenie się z danych. Czyli poniekąd to dzięki niemu AI może rozpoznawać obrazy, mowę, tekst i wiele innych rodzajów informacji.
Dlaczego więc Hinton postanowił odejść z Google? W wywiadzie dla New York Times powiedział, że ma nowe obawy dotyczące technologii, którą pomógł stworzyć i chce o nich swobodnie mówić. Dodał też, że żałuje części swojej życiowej pracy i tego, że dokonał pewnych odkryć.
Czego boi się Hinton? Na przykład tego, że sztuczna inteligencja może być wykorzystywana do celów wojskowych. Owszem, nie jestem współlaureatem Nagrody Turinga z 2018 roku, uznawanej za Nobla w informatyce, może dlatego rozumujemy inaczej, ale gdyby mnie ktoś zapytał, czy wojsko może zainteresować się SI, uśmiechnąłbym się, uznając pytanie za retoryczne. Romans wojskowości z technologiami trwa tak długo, że jest to jedno z pierwszych zagrożeń, jakie przychodzą do głowy.
Co więcej, dopiero teraz Hinton uzmysłowił sobie, że rosnąca konkurencja w dziedzinie generatywnego AI może prowadzić do rozprzestrzeniania się dezinformacji poprzez fałszywe zdjęcia, filmy i teksty w sieci. Być może dlatego, że nie jestem profesorem i mojej głowy nie zajmują naprawdę kluczowe zagadnienia, jestem w stanie uzmysłowić sobie, że problem fake'owych treści jest w internecie od co najmniej kilku lat (nie od zawsze? "Cześć, też jestem Wojtek, również mam 12 lat"?) i raczej naturalnym powinna być obawa, że SI dołoży nie cegiełkę, a potężną cegielnię do tego tematu. Hinton być może wierzył, że tym razem będzie inaczej, ale doprawdy nie wiem, skąd było w nim tyle optymizmu.
Kiedy czytałem o obawach byłego wiceprezesa Google'a (sic!), przypomniała mi się książka "Nabici w Facebooka"
Jej autor, Roger McNamee, były inwestor serwisu, przedstawiał się w niej jako prawdziwy wizjoner, który w latach 90. przewidział m.in. przebicie bańki internetowej, a w pierwszych latach XXI wieku jako jeden z niewielu od razu uwierzył w pomysły Marka Zuckerberga. Jak sam pisał, szef Facebooka przez długi czas konsultował z nim swoje plany czy przemyślenia. Słowem: szycha i geniusz.
Wizjoner, który jednak nie przewidział, że media społecznościowe mogą mieć wpływ na społeczeństwo i samą demokrację. Nie przewidział obraźliwych zachowań użytkowników, tego, że spędzanie czasu w wirtualnym świecie może uzależniać. Nie był świadomy, że jeśli zostawi się dzieci bez odpowiedniej kontroli – a tym bardziej, jeżeli takich narzędzi nie udostępnią same portale – może mieć to zgubny wpływ na mózgi młodych.
Otrzeźwienie przyszło w momencie, gdy obudzili się wszyscy – a więc po 2016 roku, gdy okazało się, że użytkownikami mediów społecznościowych można łatwo manipulować pomagając w ten sposób wygrać konkretnemu kandydatowi wybory, jak w Stanach Zjednoczonych. Później mieliśmy skandal Cambridge Analytica. I po tym wszystkim wychodzi m.in. wizjoner McNamee, który mówi: ale z tym Facebookiem to dajcie spokój.
Nie on jeden. Sean Parker, były prezes Facebooka, również w 2018 roku zaczął zamartwiać się, do czego media społecznościowe doprowadziły. OK, jego dość hulaszczy tryb życia może tłumaczyć, dlaczego refleksja przyszła późno, ale już od takiego Jacka Dorseya moglibyśmy wymagać większej przewidywalności. A i on dopiero w 2022, rok po tym gdy po raz kolejny stracił Twittera, dywagował nad tym, że takie marki jak Twitter czy Facebook stały się zbyt potężne.
Rzecz jasna nie wiem, co siedziało w głowie Hintona, który niedawno opuścił Google'a. Być może wierzył, że wielka korporacja, która po tym, jak kwestionowało się jej przywiązanie do motta "nie bądź złym", sama z niego zrezygnowała, może się zmienić. Że przyznanie się do tego, że podsłuchuje się użytkowników dla ich dobra, to co najwyżej błędy młodości (mimo że działo się to raptem cztery lata temu).
Być może to jeszcze jedna nauczka dla nas: ludzie, których oceniamy jako wizjonerzy, są zbyt zapatrzeni w swoje produkty
Mają dobre intencje, ale brakuje mi przyziemnego myślenia, przywiązania do realiów. Tylko czy w takim razie ich ostrzeżenia należy traktować poważnie? A co, jeśli znów się mylą i przesadzają, bo teraz wajchę skierowali w drugą stronę?
Ja i tak mam bardziej pesymistyczną opowieść. Po prostu teraz taka narracja się opłaca. Narobiłem bałaganu, ale biję na alarm. To nie jest tak, że dopiero obecnie można sobie uzmysłowić, że wielkie korporacje wcale nie czynią dobra, bo zależy im na zysku. Kiedy więc ktoś teraz próbuje mnie przed nimi ostrzec, przez lata działając po ich stronie, jestem zwyczajnie podejrzliwy.
Czy można mi się dziwić, skoro po przejściu na drugą stronę barykady niezwykle łatwo odgrywa się rolę autorytetu, obrońcy świata, jak wcześniej czynili to współtwórcy mediów społecznościowy, a teraz robić to będą zamieszani w rozwój sztucznej inteligencji? Jedno źródełko się wyczerpało, teraz można czerpać z drugiego.