Cofnąłem się o 10 lat, by przeżyć dramat gorszy niż brak prądu czy wody
Awaria internetu jest równie dotkliwa, a może nawet bardziej dotkliwa niż przerwa w dostawie prądu czy chwilowy brak dostępu do wody. Ostatnie dwa tygodnie pokazały mi, że w 2022 r. kwestia dostępu do internetu to już nie tylko sprawa jakiejś wygody, ale podstawa funkcjonowania w społeczeństwie.
Przyznam szczerze, że zdążyłem już zapomnieć, jak to jest nie mieć stabilnego, szybkiego internetu. Od przeszło dziesięciu lat korzystałem z coraz to szybszego stałego łącza, a przez ostatnich 5 lat łączyłem się z siecią poprzez superszybki światłowód, który zaliczył przez cały ten okres jedną awarię, trwającą raptem kilka godzin.
A potem przeniosłem się pod miasto, gdzie zasięg w całej wsi ma tylko jeden operator, a na przyłączenie światłowodu przyszło mi czekać prawie dwa miesiące. Do tego czasu korzystałem z internetu mobilnego, który może nie dorównywał światłowodowi choćby w ułamku ani prędkością, ani stabilnością, ale przynajmniej pozwalał mi i mojej żonie na w miarę bezstresową pracę zdalną i wieczorne obejrzenie serialu na HBO Max.
Niestety w międzyczasie przez Polskę przetoczyła się fala upałów i burz. W Wielkiej Brytanii stacje bazowe się topiły, a koło mojej wsi jedną – brzydko mówiąc – szlag trafił. Awaria okazała się na tyle dotkliwa, że choć minęły już blisko trzy tygodnie, operatorowi nadal nie udało się jej usunąć, przez co połowa mieszkańców, która miesza poza zasięgiem pozostałych stacji bazowych w okolicy, od blisko trzech tygodni nie może ani nigdzie zadzwonić, ani korzystać ze stabilnego połączenia sieciowego.
Awaria internetu napsuła mi więcej krwi, niż jakikolwiek problem w ostatnich latach.
Niektórzy pewnie czytają te słowa i myślą „w d*pie się młodym poprzewracało, w 68’ radziliśmy sobie bez internetu i nikt nie płakał”. I jest w tym trochę racji, wszak jesteśmy wraz z żoną w dość nietypowej sytuacji – oboje pracujemy zdalnie i oboje każdego dnia przerzucamy setki gigabajtów danych. Do tego aktywnie korzystamy z internetu i choćby serwisów streamingowych.
Jak wyglądała rzeczywistość w czasie awarii? Absolutnie okropnie. Sygnał GSM zanikał, więc o potencjalnej dostawie dowiadywaliśmy się dopiero wówczas, gdy kurier zapukał do drzwi. Jeśli nie było nas w domu, to cóż – trzeba było odebrać telefon, prawda?
Jeszcze gorzej sytuacja wyglądała z łącznością sieciową. O ile download w porywach osiągał 25 Mb/s, co tworzyło iluzję możliwości pracy, tak parametr uploadu rzadko przekraczał 0,15 Mb/s, a przez większość czasu internet i tak w ogóle nie działał – ani ten mobilny, ani ten w telefonach.
Wrzucenie zdjęcia do sieci nie wchodziło w grę, podobnie jak wysłanie maila z załącznikiem. Nawet przejrzenie social mediów nie było możliwe, bo łącze nie dawało rady odświeżać tablicy czy wczytywać zdjęć.
Aby móc jakkolwiek pracować, przez ostatnie tygodnie jeździliśmy do miasta i pracowaliśmy, korzystając z udostępnionego internetu z telefonu lub słabiutkiego, kawiarnianego Wi-Fi. Tu, gdzie mieszkam, nie słyszeli o takich fancy miejscówkach jak przestrzenie coworkingowe, a jedyne miejsce oferujące biura na godziny wymaga rezerwacji miejsca z dużym wyprzedzeniem.
O ile taka praca na hotspotach z telefonów wystarczyła do podstawowych zadań, tak w moim przypadku niemożność korzystania z szybkiego, stałego łącza, oznaczała częściowy paraliż zawodowy. Moja praca polega też w sporej mierze na fotografii i montowaniu wideo, a to ostatnie było kompletnie niewykonalne bez stabilnego łącza, bo surowe materiały potrafią ważyć kilkadziesiąt GB.
Limit transferu danych u mojego operatora wystarczyłby może na pobranie jednego projektu (ten limit i tak przekroczyłem, w ciągu ostatnich dwóch tygodni dopłacając prawie 100 zł do abonamentu za dodatkowe pakiety danych).
Przez te dwa tygodnie ominęło mnie kilka zleceń, a co za tym idzie – ominął mnie zarobek. Dochodziło też do kuriozalnych sytuacji, gdy musiałem wysłać do klienta jeden aktywny projekt. Jako że w domu nie miałem możliwości wgrania pliku do chmury, musiałem poświęcić 15 minut na dojazd do miasta, by w ogóle załadować wideo.
Zdarzało się, że tylko wracałem do domu, a klient odsyłał poprawki, które trzeba było zatwierdzić tego samego dnia. W normalnych warunkach? Zero problemu – 5 minut roboty, eksport, upload, po sprawie.
W warunkach awarii internetu? Ponowna podróż do miasta, szukanie wolnego miejsca parkingowego, szukanie miejsca, gdzie można było usiąść (ewentualnie praca na tylnej kanapie samochodu), powolny upload pliku do chmury. Dramat.
I ktoś może pomyśleć, że „no dobra, ale takie sytuacje nie dotyczą normalnych ludzi”, jednak awaria internetu wpływa na każdy aspekt cyfrowego życia, nie tylko zawodowy. Z powodu awarii kontakt ze światem zewnętrznym mieliśmy ograniczony do absolutnego minimum, bo wiadomości na Messengerze czy mailu przychodziły z ogromnym opóźnieniem, lub nie przychodziły wcale.
Wspomniana niemożność wysłania maila z załącznikiem niemal sprawiła, że spóźniłem się z wysłaniem ważnej deklaracji do Urzędu. Brak internetu nie pozwalał też kupić czegokolwiek przez internet czy za te zakupy zapłacić. Innymi słowy, awaria internetu – w dodatku tak długotrwała – niemal zupełnie uniemożliwiła korzystanie z dorobku współczesnej cywilizacji, o rozrywce czy pracy w ogóle nie wspominając.
Pod pewnymi względami awaria internetu okazała się nawet gorsza niż przerwa w dostawie prądu czy wody.
Prąd można wygenerować z agregatu, można skorzystać z komputera przenośnego, telefonu i powerbanku. Wodę można w sytuacji awaryjnej kupić w butelkach, a też gminy podstawiają beczkowozy w razie przerw w dostępie do bieżącej wody.
Co jednak zrobić, gdy brakuje internetu? Nie można go przynieść w wiaderku, nie można go pożyczyć od sąsiada (bo sąsiad również go nie ma), samorząd nie zorganizuje transportu z dodatkowym zapasem – można tylko pójść lub pojechać tam, gdzie internet jest.
Przez ostatnie dwa-trzy tygodnie w moim przypadku oznaczało to konieczność chodzenia do innej części wsi, by złapać choćby namiastkę sygnału i zadzwonić lub odpisać na wiadomość, oraz jazdę do miasta i pracę w nieoptymalnych warunkach.
Pracę, która i tak nie byłaby możliwa, gdyby nie ogromna wyrozumiałość współpracowników, którzy pomagali mi, kiedy lokalny internet wykładał się na takich „trudnych” zadaniach, jak wrzucenie ważącego 55 kb obrazka do tekstu.
A internet jest dziś potrzebny do niemal wszystkiego, więc nie trzeba chyba dodawać, że cały ten okres przysporzył też zbędnego stresu, bo każde, nawet najprostsze zadanie okazywało się skomplikowaną operacją, która nie zawsze kończyła się powodzeniem.
Dostęp do internetu to dziś konieczność, nie opcja.
Dziś w końcu wszystko (prawie) wróciło do normy. Co prawda operator nadal ma awarię i telefony nadal nie działają, ale w końcu lokalny ISP podłączył mi światłowód i mogę się cieszyć taką łącznością, jaka jest mi niezbędna do pracy i codziennego funkcjonowania.
Jednocześnie bardziej niż kiedykolwiek widzę, jak niezbędne w dzisiejszym świecie jest połączenie internetowe. Naprawdę trudno mi sobie wyobrazić, by ktokolwiek mógł dziś sprawnie funkcjonować w społeczeństwie, nie posiadając stabilnej, szybkiej łączności sieciowej, podczas gdy każda błahostka tego wymaga.
Czy można żyć bez internetu? Pewnie można. Społeczności takie jak Amiszowie udowadniają, że w XXI można też sobie radzić bez prądu i bieżącej wody, jednak trudno to nazwać "życiem w społeczeństwie". Z mojej perspektywy dostęp do szybkiego łącza jest dziś jak dostęp do ciepłej wody. To nie luksus czy opcja, ale konieczność do normalnego funkcjonowania.