REKLAMA

Ghostwire: Tokyo wzięło moje sumienie na zakładnika, twórcy grają nieczysto - recenzja

Kolejny wieczór, kolejna sesja z Ghostwire: Tokyo i kolejne kilkadziesiąt tysięcy uratowanych dusz. W nowy tytuł Tango Gameworks gram nieprzerwanie od kilkunastu dni. Nie dlatego, że jest taki dobry. Japońscy twórcy po prostu wzięli moje sumienie za zakładnika.

ghostwire-tokyo-bethesda-gra-ps5-pc-opinie
REKLAMA

Japonia, Tokio. Wraz z nadejściem wieczoru na ulicach gigantycznej aglomeracji pojawia się tajemnicza mgła. Jej objęcia pożerają japońską stolicę, wdzierając się do sklepów, mieszkań, firm i fabryk. Gdy mgła otacza człowieka, zostaje po nim wyłącznie materialny dobytek: odzież, obuwie, biżuteria, elektronika. W ciągu kilku minut miasto kompletnie pustoszeje. Jesteśmy w nim sali, nie licząc naszego nieoczekiwanego pasażera na gapę.

REKLAMA

Na moment przed wyludnieniem Tokio, główny bohater ginie na skutek wypadku drogowego. Wracamy jednak do świata żywych, dzięki interwencji tajemniczej siły, wykorzystującej nasze ciało jako swoisty kontener. Owa siła to K.K - dawniej policjant, współcześnie niematerialna forma chcąca powstrzymać osoby odpowiedzialne za wyludnienie japońskiej stolicy. W ten sposób rozpoczyna się Ghostwire: Tokyo, serwując graczowi znacznie więcej pytań niż odpowiedzi.

Tytułowe Tokio to jedna z największych zalet gry

Największa atrakcja i zaleta Ghostwire: Tokyo to zdecydowanie stolica Japonii, oddana nam do swobodnej eksploracji.

Nowa gra dla PC oraz konsol PlayStation to produkcja FPP nastawiona na walkę dystansową oraz eksplorację otoczenia. Ghostwire oddaje w ręce gracza tytułowe Tokio, odtworzone z takim namaszczeniem, jakiego nie powstydziliby się producenci Yakuzy. Wielka azjatycka aglomeracja to właściwie osobny główny bohater. Miasto jest niezwykle szczegółowe, zróżnicowane oraz ciekawe. Wirtualne Tokio ugina się od detali, przyprawiając PlayStation 5 o pracę wiatraków na wyższych obrotach. Moje zrzuty ekranu nie do końca to oddają, lecz przywiązanie producentów do detali jest gigantyczne.

Jestem pod szczerym wrażeniem tego, jak Ghostwire: Tokyo jest rozbudowane w pionie. Do wielu budynków mieszkalnych można wejść, a następnie dostać się klatkami schodowymi na same dachy. W wielu innych działają nawet windy. Gdyby nie Dying Light 2, Tango Gameworks serwowałoby najbardziej rozbudowaną wertykalnie produkcję od czasów Cyberpunka 2077. W Ghostwire: Tokyo możesz dostać się na każdy balkon i każdy dach. Jest to wręcz zalecane, biorąc pod uwagę, jak wiele umieszczono w tej grze sekretów do znalezienia.

Ghostwire: Tokyo to także świetna lekcja japońskiej kultury. W grze czuć pasję deweloperów do japońskiej tradycji. W grze zetkniemy się z wieloma przedmiotami powiązanymi z japońskimi zwyczajami oraz tamtejszym stylem bycia. Od figurek przedstawiających antyczne wierzenia po ofertę gastronomiczną współczesnych barów szybkiej obsługi - wszystko zostało dokładnie opisane i przedstawione w specjalnej bazie danych. Gdy połączymy to z wcześniej wspomnianym pietyzmem charakteryzującym proces tworzenia wirtualnego Tokio, otrzymujemy niesamowity hołd oddany jednemu z najpopularniejszych miast świata.

Ghostwire: Tokyo wzięło moje sumienie na zakładnika. Zamiast przechodzić główny wątek fabularny, codziennie ratuję dusze.

Struktura gry składa się z trzech równoległych elementów: głównych misji fabularnych, opcjonalnych zadań pobocznych oraz swobodnej eksploracji. Duże brawa dla ekipy z Tango, bo ich aktywności poboczne to w głównej mierze unikalne, niepowtarzalne zadania z własnymi nitkami fabularnymi. Tutaj jakieś samobójstwo, tam straszny dom do zwiedzenia. Dbałość o niepowtarzalność to miła odskocznia na tle bardziej powtarzalnych misji pobocznych, jakie pamiętam z Mad Maksa czy Rage 2.

Proces ratowania dusz w Ghostwire: Tokyo

Najwięcej czasu spędzam jednak na swobodnej eksploracji, ratując dusze mieszkańców Tokio. Te po oderwaniu od materialnych ciał lewitują zdezorientowane. Jeśli nie odprawię rytuału, dusze zostaną wykorzystane w niecnym, pełnym megalomanii planie tego złego. Wchodzę więc na każde zaplecze oraz każdy parking, skaczę między dachami i zaglądam do każdego garażu, ratując zdezorientowane niematerialne byty. Problem polega na tym, że…

… dusz do uratowania jest 250 000.

Na szczęście ratujemy je grupowo. Jednak nawet przy założeniu, że jeden rytuał to około 250 zabezpieczonych duszyczek, takich rytuałów musimy wykonać mniej więcej tysiąc. Biegam więc po Tokio z maksymalną liczbą talizmanów magazynujących, ratuję dusze jedna po drugiej, ale deweloperzy tak gęsto usiali nimi japońską stolicę, że dla wielu graczy będzie to zdecydowany przerost ilości nad jakością. Łatwo zarzucić twórcom Ghostwire, że zamiast skoncentrować się na unikalnych zadaniach i misjach, wydłużają rozgrywkę w mało finezyjny sposób. Nie przychodzi mi do głowy żadna obrona na tak postawiony zarzut.

Muszę jednak przyznać, że ratowanie dusz niezwykle odpręża i relaksuje. Daje mi wiele satysfakcji. Po pierwsze, sam rytuał jest efektowny wizualnie i przyjemny haptycznie (DuanSense). Po drugie, uratowane dusze to dodatkowe punkty doświadczenia i waluta do wykorzystania w sklepach. Nie przesadzę, jeśli napiszę, że na około 30 godzin z grą, 15 to u mnie ratowanie dusz w otwartym świecie. Uwielbiam odpalić Ghostwire: Tokyo na kwadrans, uratować kilkanaście istnień, a potem wrócić do innych gier. Jednak tworząc recenzję, nie mogę uznać tego obszaru za zaletę.

Mamy do czynienia z pluszem, którym deweloperzy wypychają Ghostwire do granic przyzwoitości.

Walka to dopiero ciekawy temat. To jak połączenie Harry'ego Pottera z Hexenem.

Nie, nie i jeszcze raz nie. Początkowo walka w Ghostwire: Tokyo kompletnie nie przypadła mi do gustu. Gracz posługujący się gestami kuji-kiri wystrzeliwuje z palców magiczne ładunki trzech żywiołów: wody, ognia oraz wiatru. Miotanie elementów w kierunku zjaw, duchów i demonów nie należy do przesadnie przyjemnych, gdy mechanikę wymiany ognia zestawimy z klasyką konsolowego FPP, jak Destiny, Halo czy Call of Duty. Sterowanie w Ghostwire: Tokyo jest ociężałe. Starciom brakowało dynamizmu, zrywności i responsywności. Nawet w trybie wydajności, w 60 klatkach na sekundę.

Dopiero z czasem zacząłem doceniać, jak poszczególne żywioły oraz style łączą się ze sobą. Walka znacznie zyskuje po odblokowaniu talizmanów oraz opanowaniu perfekcyjnego bloku. Równie istotne jest ulepszanie umiejętności. Dopiero po 10 - 15 godzinach mój główny bohater posiadał na tyle ciekawą paletę magicznych ataków, że do kolejnych konfrontacji przystępowałem bez zniechęcenia. Niestety, do pojedynków bardzo szybko wkrada się monotonia. To skutek podobnych do siebie typów przeciwników, których cechuje takie same zachowanie. Wrogowie są głupi jak but i bardzo, ale to bardzo przewidywalni.

Z walką w Ghostwire: Tokyo jest trochę jak ze wcześniej opisaną eksploracją: przerost ilości nad jakością, ale może się spodobać. Gra studia Tango Gameworks nie zachwyca, lecz łatwo ją polubić po spędzeniu razem dłuższego czasu. Problem polega na tym, że po ostatnich petardach kalendarza wydawniczego, a także po wcześniejszych grach tego studia, odbiorca przyzwyczaił się do nieco wyższego poziomu. Tango nie chwyta mnie za biodra i nie porywa do tango, wolę dalej podpierać ścianę jak na szkolnej dyskotece. Przepraszam za ten bon mot, to było silniejsze ode mnie.

Ghostwire: Tokyo to kolejny wielki hit PlayStation, jak Horizon Forbidden West i Gran Turismo 7?

Nie mam nic przeciwko temu, że gra znacząco różni się od Resident Evil 4 czy The Evil Within - dwóch poprzednich produkcji założyciela Tango Gameworks Shinjiego Mikamiego. To świetnie, że deweloperzy eksperymentują z formą. Mój problem polega na tym, że Ghostwire: Tokyo jest odczuwalnie gorsze niż RE4 i TEW, nawet biorąc poprawkę na odmienność gatunkową. Japońskie studio jest w szczytowej formie, jeśli chodzi o produkcję lokacji i zagospodarowanie otwartej przestrzeni, ale na innych polach obyło się bez zachwytów.

Największe zalety:

  • Tytułowe Tokio, zbudowane z wielkim pietyzmem i namaszczeniem
  • Promocja japońskiej kultury - tej dawnej i najnowszej
  • W końcu coś odświeżającego. Nietypowa gra od odważnych deweloperów
  • Unikalne zadania poboczne, z własnymi liniami fabularnymi
  • Dużo psów i kotów do wygłaskania

Największe wady:

  • Walki stają się powtarzalne i monotonne
  • 250 000 dusz do zebrania relaksuje, ale to plusz wypychający grę
  • Rozczarowujący narracyjnie finał
  • Krok wstecz względem RE4 i The Evil Within, mimo gatunkowej odrębności
REKLAMA

Ghostwire: Tokyo jest ciekawe, oryginalne i nietuzinkowe. To takie 7+/10 w mocno wypaczonej skali ocen ze świata gier wideo. Bardzo się cieszę, że mogłem zagrać w ten tytuł i na pewno wrócę do niego już po napisaniu recenzji, ratując resztę z tych 250 000 dusz. Nie napiszę jednak, żebyście już tutaj i teraz biegli do sklepów po swoje kopie. Nie, gdy kalendarz premier na luty i marzec jest tak obfity w inne rewelacyjne premiery.

Ghostwire: Tokyo zachwyca japońską stolicą, ale w innych obszarach niestety zabrakło geniuszu Shinjiego Mikamiego.

REKLAMA
Najnowsze
Zobacz komentarze
REKLAMA
REKLAMA
REKLAMA