Kung Fu Panda, Zelda i Fable mają dziecko. Biomutant miesza eksplorację wielkiego świata z archaiczną rozgrywką - recenzja
Szybujesz na lotni w kierunku wioski, niczym w The Legend of Zelda: Breath of the Wild. Na miejscu rozprawiasz się z bandytami przy pomocy sztuki walki wung-fu, niemal jak w animacji Kung Fu Panda. Następnie decydujesz, co zrobić z terroryzowanymi wieśniakami, dostając punkty karmy i zmieniając świat jak w Fable. Biomutant to przedziwna gra.
Wciąż pamiętam pierwszy własnoręcznie ugotowany posiłek. Moja zupa powstawała w oparciu o prostą zasadę: im więcej składników wrzucę, tym musi być lepsza! Dodawałem więc co było pod ręką, ku rozbawieniu pilnującej mnie matki. Prawie trzy dekady później beztroskie wspomnienie wraca podczas gry w Biomiutant. Od razu czuć dobre chęci producentów, którzy wrzucili do tytułu wszystko, co tylko mogli upchnąć na dysku. Problem polega na tym, że nie tak powstają świetne gry... a zupa była okropna.
Biomutant to wymieszana i wstrząśnięta hybryda gatunkowa, którą producenci nazywają tytułem RPG z otwartym światem.
Tego otwartego świata przez pierwsze pół godziny nie czuć wcale. Początek to zdecydowanie najgorszy element Biomutanta. Gdybym miał ferować wyrok na temat gry po jej pierwszych lokacjach, ocena byłaby druzgocąca. Korytarzowa, liniowa produkcja rzuca w moim kierunku kolejne grupy powtarzalnych wrogów, ja z kolei strzelam, siekam i miażdżę, pozbawiony jakiejkolwiek motywacji.
Trzeba się przemóc. Trzeba się przebić przez ten nieszczęsny otwieracz, aby w końcu trafić pod gołe niebo i zobaczyć panoramę otwartego świata. W graczu budzi się wtedy ochota do dania tytułowi jeszcze jednej szansy. No i gracz wsiąka, na pięć, dziesięć i piętnaście kolejnych godzin. Nim się obejrzałem, wbiłem pierwsze dziesięć poziomów i znalazłem się w centrum klanowej wojny, mającej realne przełożenie na wygląd świata oraz postrzeganie nas przez napotkanych NPC.
Postapokaliptyczny świat to największa zaleta gry Biomiutant. Eksploracja jest niezwykle satysfakcjonująca.
Producenci z debiutanckiego studia Experiment 101 serwują wizję planety po wielkiej tragedii. Korporacje doprowadziły do ekologicznego kataklizmu, który wyplenił ludzką zarazę z powierzchni Ziemi. Na gruzach naszej cywilizacji wyewoluowały inne gatunki - głównie ssaków - zamieniając się w humanoidalne, futerkowe kreatury korzystające z artefaktów minionej ludzkiej ery. Mamy tu na myśli zwłaszcza bronie palne, a także pojazdy czy urządzenia elektroniczne. Po ludziach nie ma z kolei ani śladu, w przeciwieństwie do zanieczyszczeń środowiska, które po sobie pozostawiliśmy.
Ten silnie postępowy, ekologiczny manifest jest okazją do zaserwowania graczowi wspaniałych pejzaży. Widzimy ludzkie miasta, porośnięte mchem i pnączami. Dawne markety i kościoły to dzisiejsze lochy i grobowce, wypełnione cennymi skarbami. Siatka dróg i mostów ustąpiła pod naporem rzek i roślin. Nasze przedmioty codziennego użytku to często niezrozumiałe relikty dla nowych władców planety. Skojarzenia z The Last of Us będą jak najbardziej na miejscu.
Co najlepsze, do zdecydowanej większości ciekawych obiektów i budynków majaczących na horyzoncie da się dotrzeć. Producenci wręcz do tego zachęcają, wypełniając Biomutanta masą skrzyń i szaf z artefaktami. Bronie, pancerze, części do wytwarzania, ulepszenia maszyn czy przedmioty leczące - jest tego naprawdę sporo, a wnikliwa eksploracja ma później realne przełożenie na nasz ekwipunek, nasze statystyki oraz skuteczność w walce. Dociekliwi gracze są więc odpowiednio nagradzani i motywowani, aby wściubiać swoje nosy wszędzie, gdzie to tylko możliwe.
Do tego przemierzanie otwartego świata po prostu daje frajdę. Experiment 101 rozumie ciekawość gracza, umieszczając sekretne groty za wodospadami, tajne przejścia w ciemnych piwnicach i tak dalej. Z drugiej strony twórcy w umiejętny sposób ułatwiają przemierzanie znacznych odległości, wprowadzając do gry wierzchowce (później również mechaniczne), łodzie, lotnie i tak dalej. Eksploracja Biomutanta dała mi znacznie, ale to znacznie więcej przyjemności niż ta sama czynność w Immortals Fenyx Rising czy Genshin Impact.
Jestem wielkim fanem tego, jak działania gracza przekładają się na świat, lokacje i bohaterów niezależnych.
Uwielbiam takie serie jak Mass Effect czy Fallout właśnie ze względu na ułudę realnego wpływu na wielki świat. Dlatego spodobało mi się, że Biomutant próbuje podobnej sztuczki. Wzorem Fable czy KOTOR-a, możemy kroczyć jasną lub mroczną ścieżką. Wybór odpowiedniej drogi wpływa na to, jak postrzegają nas NPC (czysta kosmetyka), ale również na to, do jakich umiejętności specjalnych mamy dostęp. Nikczemny łotr może miotać pociskami mrocznej energii, podczas gdy prawy obrońca oślepia przeciwników snopami światła.
Doceniam wysiłek włożony w te kilkanaście miejsc stworzonych tylko po to, aby odzwierciedlać nasze działania. Przykładowo, możemy pozostawić za sobą płonącą wioskę, z buchającym ogniem widocznym jeszcze długo, z wielu zakątków świata. Równie dobrze możemy jednak doprowadzić do rozwoju osady, wyrastającej na istotne miejsce przy wodnym szlaku, z własnymi sprzedawcami i handlarzami. Jasne, to wciąż kosmetyka, ale przemierzając później świat mamy wrażenie, że na coś wpłynęliśmy. Coś zmieniliśmy.
Niestety, w parze z ciekawym światem idą kompletne nieciekawe postaci, nudna historia i fatalna narracja.
Już dawno żadna gra nie działała mi tak na nerwy w obszarze dialogów jak Biomutant. Wszystko przez postać wszechobecnego, wszechwiedzącego narratora. Ten tłumaczy graczowi niezrozumiały język nowych władców Ziemi, a od czasu do czasu rzuca jakimś komentarzem podczas rozgrywki. Może się to wam wydawać ciekawym rozwiązaniem, ale niestety, kompletnie nie sprawdza się w praktyce. Na dłuższą metę taka forma dialogów jest męcząca, wydłużona i monotonna. Do tego spłyca charaktery postaci niezależnych, zamiast je wzmacniać.
Nie pomaga również pełna polska wersja językowa. Przyznaję, pod względem samego brzmienia, ta została zrealizowana na bardzo wysokim poziomie. Prawdziwie kinowa oprawa. Niestety, polski dubbing bardzo mocno koliduje z tempem reżyserii, zbudowanym w oparciu o wersję angielską. Bywa tak, że pomiędzy kolejnymi scenami przerywnika obserwujemy czarny ekran, ponieważ gra czeka aż polski narrator się wygada. Dopiero później następuje zmiana kadru. Bardzo, bardzo duże potknięcie, które nie powinno mieć miejsca przy projekcie o takiej skali.
Biomutant a klęska urodzaju. Wolałbym mniej mechanik, ale bardziej dopracowanych i lepiej przemyślanych.
Jak wspomniałem na samym początku, Experiment 101 staje na głowie, by wcisnąć do gry jak najwięcej elementów. Wspinaczki, sekwencje QTE, zmienny cykl dobowy, produkcja broni i przedmiotów, ulepszanie pojazdów, rozwój postaci, karma, handel, misje poboczne, umiejętności specjalne, walka bronią białą, walka bronią palną, zagadki, eksploracja, jeździectwo - nie da się przejść kilkudziesięciu metrów, nie napotykając na kolejną aktywność. Może brzmieć to cudownie, ale w praktyce coś po prostu nie klika. Poszczególne puzzle nie zawsze do siebie pasują.
Wiele elementów rozgrywki zostało wykonanych na przeciętnym lub niższym poziomie. Przeciwnicy są powtarzalni. Zagadki monotonne. QTE wprowadzone na siłę. Handel przez większość czasu jest zbędny, tak samo jak wytwarzanie przedmiotów. Nowe sekwencje ciosów nie są na tyle użyteczne, by rezygnować dla nich z podstawowych kombinacji. W pogodni za odhaczaniem elementów rozgrywki zabrakło refleksji nad tym, co taki element wprowadza do gry i jaką stanowi wartość dodaną. Mnożenie mechanizmów dla samego mnożenia nie ma większego sensu. To miraż, mający pudrować niedoskonałości.
Ambitny projekt w wielu obszarach przerósł producentów. Były chęci, zabrakło umiejętności.
Grając w Biomutanta, momentami czułem się jak na Xboksie 360 albo PlayStation 2. Ospała kamera pokazuje mało efektowny wybuch generatora, a następnie powoli przesuwa się na otwarty pod wpływem awarii korytarz serwisowy. Banalne ujęcie, które powinniśmy widzieć bez przerywania rozgrywki, tutaj jest realizowane w postaci 10-sekundowego, nudnego przerywnika z letterboksem. Pamiętam takie rozwiązania na pierwszym i drugim PlayStation. Chociaż jestem starszym i mocno nostalgicznym graczem, zdecydowanie nie jest to komplement.
Jestem wręcz zszokowany, jak archaiczny potrafi być Biomutant w niektórych obszarach. Najmocniej dostało się narracji, dialogom, scenom przerywnikowym oraz interfejsom. Nie licząc pięknego i otwartego świata, ten tytuł pod wieloma względami pasuje do przełomu szóstej i siódmej ery konsol, mentalnie leżąc gdzieś na osi czasu między PlayStation 2 oraz Xboksem 360. Do tego, nawet grając na PlayStation 5, tytuł lubi się zaciąć. Nie pomogły dwie przedpremierowe aktualizacje. Są obszary i lokacje, w których Biomutant wciąż niemiłosiernie szarpie. Strach pomyśleć, jak działa to na PS4.
Biomutant to gra pełna przeciwności i absurdów. Tytuł jest bardzo trudny w ocenie.
Z jednej strony dostajemy piękny, wielki i otwarty świat. Z drugiej niezwykle archaiczne rozwiązania w obszarze narracji i dialogów. Poprawna walka miesza się z męczącymi sekwencjami QTE. Świetna eksploracja przeplata się z powtarzalnymi zagadkami. Obszary zmieniające się pod wpływem wyborów gracza kontrastują z powtarzalnymi zadaniami pobocznymi. Unikalne i emocjonujące konfrontacje z bossami są rozdzielone walkami z powtarzalnymi oponentami. Ciekawie wykreowany świat gryzie się z kompletnie nieciekawymi, płytkimi postaciami. Takich przeciwności można wskazać wiele.
Największe zalety:
- Wspaniały, pełen sekretów, otwarty świat gotowy do zbadania
- Decyzje gracza mają odzwierciedlenie w świecie i bohaterach
- Mnogość broni i umiejętności, możliwość stworzenia własnego stylu gry
- Momentami bardzo atrakcyjna oprawa wizualna...
Największe wady:
- ...a momentami powrót do czasów Xboksa 360
- Bardzo archaiczne elementy rozgrywki
- Wiele błędów i spadków wydajności
- Frustrująca metoda narracji
- Niedopasowany polski dubbing
- Przerost ilości nad jakością
Biomutant nie jest tak dobry jak mógłby być i to boli najbardziej. Deweloperom nie można odmówić pasji oraz ambicji. Nie zagrało jednak tempo rozgrywki, wiele pomysłów nie klika, a w grze nie ma tej marchewki motywującej do działania. Za taką marchewkę trudno bowiem uznać rodzinną historię głównego bohatera, od banalności której będziecie przewracać oczami. Mamy do czynienia z prawdziwym gatunkowym mutantem, któremu nie udało się podbić mojego serca.
Nawet mimo całej swojej wyjątkowości, a także mimo grania na lubianych przeze mnie nutach.