Pareidolia, szaleństwo noblistów i kanały na Marsie. Jak nauka broni się przed ludzkimi słabościami?
Gdy dyskutujemy w sprawach naukowych, które są dla niektórych ludzi kontrowersyjne np. szczepionki, czy szkodliwość GMO, mamy zawsze do czynienia z pewną dwoistością myślenia.
Z jednej strony bowiem rozmówcy gardzą metodą naukową i uważają, że naukowcy publikują jedynie to, za co im zapłacą sponsorzy badań oraz panicznie boją się "naruszenia naukowych dogmatów".
Z drugiej zaś strony, gdy tylko ktoś z grona naukowców wykazuje się podobnymi poglądami co oni, natychmiast jest cytowany aż do znudzenia. Sam profesor Iksiński przestrzega przed mRNA w szczepionkach! Sama doktor Igrekowska uważa, że gluten powoduje autyzm! To przecież naukowe autorytety, które się przebudziły!
Na czym polega autorytet w nauce?
W skrócie: na niczym. W nauce autorytet się nie liczy. W nauce liczy się podejście „dostarczaj albo giń”. Jeśli twoje wyniki badań się bronią, są cegiełką w rozwoju twojej dziedziny. Jeśli twoje następne badania się nie bronią, nie są uznawane za rzetelne, nie są cytowane i nie są brane pod uwagę w badaniach meta.
I tak, możesz być nawet noblistą, ale jeśli zaczynasz gadać głupoty, to twoje osiągnięcia wciąż są ważne - ale głupoty, które opowiadasz, są tylko pożywką dla oszołomów. Według Davida Gorskiego jest to nawet pewnego rodzaju regułą - odnosisz sukces w jakiejś dziedzinie, i dochodzisz do wniosku, że znasz się na wszystkim. Gorski ukuł na to nazwę: choroba noblistów (ang. Nobel disease).
Przykład takiego noblisty? Linus Pauling, który pod koniec życia uwierzył w pamięć wody i uzdrawiającą moc witaminy C. Wkrótce poświęcił się już tylko propagowaniu witaminy C jako panaceum na wszystko - łącznie z nowotworem (na którego zresztą zmarł).
Inny znany przykład? Luc Montagnier, który zidentyfikował retrowirusa HIV i dostał za to w 2008 roku Nagrodę Nobla. Już dwa lata później opowiadał o falach radiowych, które rozsiewane są przez nieistniejące cząsteczki w homeopatycznym roztworze. Później dał się m.in. przyłapać na wypowiedzi dla filmu promującego HIV-denializm.
Takie wybryki zdarzają się dalej, czyli życie na Marsie inaczej
W 2019 roku na forum Amerykańskiego Towarzystwa Entomologicznego entomolog William Romoster z Uniwersytetu Ohio zaprezentował swój artykuł na temat... insektów na Marsie.
Zupełnie na poważnie twierdził, że zidentyfikował pokaźną liczbę owadów na fotografiach wykonanych przez marsjańskiej łaziki, głównie przez Curiosity. Zaskakujące było to, że dotychczasowa kariera Romostera przebiegała imponująco.
Cały materiał dowodowy sprowadzał się do interpretacji maksymalnie powiększonych cyfrowych fotografii. Jak wiadomo, na tego typu fotografiach po powiększeniu pojawiają się artefakty wynikające z kompresji, które naukowiec interpretował jako obrazy owadów.
Znamy to zjawisko: to pareidolia. Dopatrujemy się znajomych kształtów w przypadkowych obrazach, stąd np. słynne postrzeganie twarzy na Marsie czy Księżycu. To właśnie tak znajdujemy UFO na przypadkowych zdjęciach nieba oraz Yeti na zdjęciu krajobrazu. Jednak od osoby o podejściu naukowym oczekiwalibyśmy odporności na to zjawisko.
Zanim kierownictwo placówki naukowej zdjęło press release profesora, informacja zdążyła rozejść się w mediach.
Pareidolia jako przeciwnik procesu naukowego ma piękną tradycję.
Gdzie się podziały kanały na Marsie?
W drugiej połowie 19. wieku astronomowie obserwowali i opisywali kanały na Marsie. Rysowali nawet ich mapy i dyskutowali, czy są pochodzenia naturalnego, czy też zostały zbudowane przez Marsjan.
Później, wraz z rozwojem nauki, kanały nagle znikły. Były po prostu artefaktem związanym z niedociągnięciami ówczesnego obrazu teleskopowego i związanymi ze zmęczeniem organu wzroku. Gdy pojawiły się lepsze teleskopy, kanały przestały być obserwowalne, a ich historia stała się przestrogą świata nauki.
Problem kanałów na Marsie rozwiązał się wraz z rozwojem technologii. Jak jednak walczyć z tym, że sami potrafimy się oszukiwać, szczególnie jeśli zaangażowaliśmy się emocjonalnie w naszą pracę?
Nauka ma do tego narzędzie zwane podwójną ślepą próbą. Jest to takie zaprojektowanie eksperymentu, aby wyniki były oceniane przez osoby nie tylko niezwiązane emocjonalnie z jego wykonaniem, ale i takie, które nie wiedzą które wyniki są „dobre”, a które nie. W przypadku badań klinicznych nie wiedzą również, która grupa miała podane placebo.
Podwójna ślepa próba chroni również przed wpływem autorytetu - lekarza przeprowadzającego badanie lub przepisującego lek. Pacjenci mogą raportować lepsze samopoczucie, bo np. znany naukowiec podał im eksperymentalny lek, nawet gdy było to placebo.
Pomyślcie o tym wszystkim, gdy następnym razem usłyszycie, że naukowcy po prostu publikują badania zgodne z założeniami.