„Ostatnim, czego świat w tej chwili potrzebuje, jest kolejny telefon za 4000 zł”. Święte słowa
Google Pixel 5 każe zadać pytanie: czy naprawdę potrzebujemy telefonów za 4000 zł?
Jeśli znacie prawo Betteridge’a, już znacie odpowiedź na zadane w nagłówku pytanie. Prawo nagłówków stworzone przez brytyjskiego dziennikarza Iana Betteridge’a mówi bowiem, że na każdy nagłówek kończący się znakiem zapytania można odpowiedzieć - „nie”.
A zatem: nie. Nie potrzebujemy telefonów za 4000 zł. Są to też słowa szefa działu sprzętowego Google’a, Ricka Osterloha. Podczas prezentacji nowego smartfona Google Pixel 5 powiedział on, że „ostatnim, czego świat w tej chwili potrzebuje, jest kolejny telefon za 1000 dolarów”.
Mnie nie pozostaje zaś nic innego, jak zgodzić się z jego słowami. Bo nieważne, z której strony na to patrzymy, tegoroczne premiery smartfonów jak nigdy dotąd pokazują, że urządzenia kosztujące więcej niż 4000 zł to już nie tylko pokłosie fanaberii konsumentów, co wręcz pazerności producentów. Bo okazuje się, że smartfon o możliwościach urządzenia za 4000 zł… wcale nie musi tyle kosztować.
Google Pixel 5 pokazuje, jak bezsensownie wycenione są nowe flagowce. Ale nie tylko on.
Przyznaję, w pierwszych wrażeniach bardzo ostro skrytykowałem nowego Pixela 5 i podtrzymuję większość słów, które wtedy napisałem: Google’a stać na więcej. Na znacznie więcej.
Rozumiem jednak punkt widzenia tych konsumentów, którzy de facto niczego więcej nie potrzebują. Ba, podoba im się minimalistyczne wzornictwo nowego Pixela i brak jakichkolwiek zbędnych bajerów. Zamiast błyszczącej obudowy i designerskich sztuczek Pixel 5 oferuje bowiem wszystko to, co naprawdę niezbędne w topowym smartfonie.
Spójrzcie na poniższą listę i odpowiedzcie sobie w myślach na pytanie, ile kosztuje smartfon spełniający wszystkie poniższe kryteria. Smartfon, który oferuje:
- bardzo dobrą wydajność,
- łączność 5G,
- fantastyczny aparat,
- całodzienny akumulator z ładowaniem bezprzewodowym,
- obudowę odporną na pył i wodę,
- głośniki stereo,
- wyświetlacz OLED z wysoką częstotliwością odświeżania.
Gdyby wyjąć jedno lub dwa kryteria, można by przypisać te cechy wielu smartfonom za mniej niż 2000 zł. Jeśli jednak rygorystycznie trzymamy się wszystkich wymienionych kryteriów, widzimy, że znakomita większość spełniających je smartfonów kosztuje grubo ponad 4000 zł.
A Pixel 5? Oferuje wszystkie te cechy, kosztując 700 dol. Czyli nieco ponad 3000 zł, jeśli przeliczymy cenę na złotówki, uwzględniając podatki.
Oczywiście słowa Ricka Osteloha trzeba przyjmować z przymrużeniem oka. Co innego może powiedzieć człowiek, którego dział od lat nie potrafi porządnie sprzedać produkowanych smartfonów? Google ewidentnie próbuje w tym roku rozegrać kartę „patrzcie, jacy oni są drodzy - my oferujemy to samo za mniej”, ale nie robi tego z jakiegoś wydumanego poczucia misji, tylko dlatego, że przez lata nie był w stanie rywalizować z flagowcami konkurencji i w końcu musiał odpuścić.
Tym niemniej w słowach szefa działu hardware’owego Google’a jest mnóstwo racji. Świat nie potrzebuje kolejnego smartfona za 1000 dol. I w drugą stronę - najwyraźniej smartfony za 1000 i więcej dol. wcale nie muszą tyle kosztować.
Daliśmy sobie wmówić, że „droższy” znaczy „lepszy”. I dali to sobie wmówić producenci.
Rosnące od kilku lat ceny topowych smartfonów w naturalny sposób sprawiły, że gdy patrzymy na dwa urządzenia, automatycznie uznajemy to droższe za to lepsze. Wychodzimy z założenia (a przynajmniej ja wychodzę), że jakość musi kosztować, więc dopłata do droższego urządzenia musi przynieść wymierną korzyść jakościową.
Tymczasem ten rok jak nigdy wcześniej pokazał, że ceny flagowców to bańka, która w końcu musi pęknąć. I udowadnia to nie tylko Google Pixel 5.
Spójrzmy na przykład na OnePlusa, który w tym roku zaskoczył wszystkich, wypuszczając na rynek bardzo drogie urządzenia, zupełnie wbrew swojemu credo. OnePlus 8 Pro kosztuje minimum 4300 zł, a tymczasem wcale nie jest lepszy od poprzednika, OnePlusa 7T Pro, który zadebiutował w cenie o 1000 zł niższej! Powiem więcej - osobiście mając do wyboru jedno i drugie, sięgnąłbym dziś po starszy model, choćby ze względu na nowocześniejszy design i ekran pozbawiony jakiegokolwiek wcięcia. Od strony wydajności czy jakości aparatu nie ma między nimi istotnej różnicy.
Oczywiście spory wkład w ten wzrost cen wniosło 5G. Procesory z modemem 5G są droższe, a cenę winduje dodatkowo certyfikacja, którą producent musi uzyskać indywidualnie na każdym z rynków. Tyle że 5G nie dość, że nie jest niezbędne (ale ładnie wygląda w materiałach marketingowych), tak jeszcze nową łączność można mieć w tańszym procesorze, co też robi Google i wielu innych producentów.
Szatański plan Apple’a.
Winę za ten stan rzeczy możemy w bardzo dużej mierze zrzucić na, wybaczcie mi, absolutnie bezmyślne zachowanie decydentów w firmach produkujących smartfony z ich kompleksem Apple’a.
Apple zdążył się na przestrzeni ostatniej dekady nauczyć, że nieważne, co zrobią, androidowa konkurencja podąży w ślad za nimi. Tak było z pierwszym iPhone’em, tak było z designem iPhone’a 6, tak było z notchem i tak samo jest z cenami.
To Apple jako pierwszy pokazał masowo dostępny smartfon za 1000 dol. Wtedy pukaliśmy się w czoło, a dziś? Dziś nikt się nawet przesadnie nie dziwi, że topowe urządzenia z Androidem kosztują więcej od niejednego modelu iPhone’a. Konsumenci płaczą, a Tim Cook przelicza dolary.
Pozwólcie, że na moment założę moją foliową czapkę, bo mam wrażenie, że to wszystko jest elementem długofalowej gry, w którą Apple od ubiegłego roku wygrywa.
Gigant z Cupertino najpierw wypuścił koszmarnie drogie urządzenia, nęcąc konkurencję, by zrobiła to samo. A potem, gdy rywale windowali ceny coraz wyżej i wyżej, pokazał kosztującego 749 dol. iPhone’a XR. I rozbił bank.
Potem wespół z drogimi iPhone’ami 11 Pro i Pro Max pokazał iPhone’a 11, potrafiącego niemal wszystko to, co droższe warianty, ale kosztującego od nich znacznie mniej. Kolejny cios w konkurencję przyszedł w postaci iPhone’a SE, który udowodnił, że można zaoferować smartfon o możliwościach flagowca za połowę jego ceny; wystarczy mądry recycling części i przestawienie linii produkcyjnej.
Na dniach Apple pokaże zaś iPhone’a 12 Mini. Według wszelkich niepotwierdzonych informacji on również zapowiada się na relatywnie niedrogi sprzęt, który najpewniej zdobędzie ogromną popularność dzięki kombinacji ceny i rozmiaru.
Przy takich zagraniach Apple’a smartfony z Androidem kosztujące ponad 4000 zł wyglądają jak nieśmieszny żart.
Nikt bogatemu nie zabroni. Ale nie udawajmy, że tak musi być.
Jeśli stać cię na zakup telefonu za 4000 czy 5000 zł - śmiało, twoje pieniądze, wydawaj do woli. Nie mam zamiaru tego krytykować, tak samo jak nie mam zamiaru krytykować ludzi, którzy kupują auta, na które mnie osobiście nie stać.
W przypadku smartfonów nadszedł jednak czas, by powiedzieć jasno: smartfony o możliwościach urządzeń za 4000 zł wcale nie muszą kosztować 4000 zł. A jeśli już mamy płacić chore pieniądze za te kawałki szkła i metalu, to niech chociaż będą to innowacyjne, ciekawe sprzęty, jak Galaxy Z Fold 2 czy Motorola Razr 5G.
Pixel 5 ostatecznie obala ten mit, bo do jego premiery można było jeszcze mówić, że „płacimy za aparaty”. A guzik prawda, bo patrząc po poprzednich Pixelach, Google Pixel 5 będzie robił lepsze zdjęcia od większości najdroższych telefonów, kosztując od nich o połowę mniej. Czyli da się. I chociaż nadal nie uważam, żeby Pixel 5 był szczytem możliwości Google’a, tak mam nadzieję, że w nieodległej przyszłości zobaczymy więcej takich sprzętów jak nowy Pixel.
Niech sobie wychodzą telefony za 4,5, nawet za 6 tys. zł. Ale niech równolegle na rynku pojawią się telefony o tych samych możliwościach, tych samych solidnych fundamentach, pozbawione zbytecznych bajerów, które będzie można kupić nie wystawiając nerki na sprzedaż na czarnym rynku.