Jest tylko jeden powód, by bawić się w Apple TV+. Ale jest to powód wybitny
Dwa miesiące temu wystartowała usługa Apple TV+. Z jednej strony chwalę sobie, że rynek streamingu rośnie, a z drugiej uważam to za przekleństwo, bo kiedy był tylko Netflix, życie stało się prostsze. Dziś ponownie coraz bardziej komplikują się sprawy multimedialne, każąc wybierać między kilkoma platformami lub - ku rozpaczy portfela - opłacać je równocześnie.
I
Szczęśliwie, w posiadanie Apple TV+ wszedłem aż na rok zupełnie za darmo, kupując jeden z najtańszych sprzętów Apple dostępnych obecnie na rynku - iPada 10.2 (2019). O nim opowiem wam przy innej okazji. Natomiast bardzo podoba mi się polityka Jabłka, by abonament usługi dołączać do kupowanego sprzętu. Zwłaszcza, że „Plus” absolutnie nie wydaje się być usługą, za którą warto płacić 25 zł miesięcznie.
Apple TV+ rozczarowuje. Ramówka jest nad wyraz uboga, a na dodatek ktoś niefortunnie pomieszał usługę streamingową z serwisem typu VOD. Jeżeli więc - wychowani na Netflix, HBO GO czy Amazon Prime - z entuzjazmem klikamy ikonkę „Pewnego razu w... Hollywood” radośnie krzycząc, że wreszcie obejrzymy nowego Tarantino, Apple brutalnie wyświetla, że film można wypożyczyć za 15 złotych lub kupić na stałe za złotych 55. Strumieniowany TV+ jest tak naprawdę mizernie wydzielonym i relatywnie niewielkim elementem całego Apple TV, a połapanie się, że kupiliśmy kilka seriali na krzyż i „klub książki Oprah” zajmuje nieco czasu. Gdybym za to zapłacił... cóż, czułbym się co najmniej rozczarowany.
Co gorsza, Apple TV+ nie jest przyjemny w obsłudze. Wolę już HBO GO, choć moim zdaniem - i wierzę, że je podzielacie - gigant telewizyjny broni się przede wszystkim świetną ramówką, a nad technikaliami powinien nieco popracować. W przypadku Apple TV+ im większy ekran, tym gorzej. iPhone i iPad jeszcze jakoś się bronią, ale playerowi w wymuszanej na Maku aplikacji brakuje... czegoś na kształt wizualnej lekkości. Trudno jest te odczucia prawidłowo ubrać w słowa, ale program bardziej przypomina w obsłudze windowsowski program iTunes z okolic 2005 r. niż to, do czego przyzwyczaił nas Netflix lub YouTube.
II
The Morning Show jest jednak nieprawdopodobnie mocnym powodem, by przynajmniej na miesiąc skusić się na zakup abonamentu Apple TV+. Nie miałem wprawdzie okazji zapoznać się z tyloma serialowymi nowościami, co nasi koledzy z Rozrywka.Blog, jednak w moim odczuciu jest to zdecydowanie najlepszy serial 2019 r. Koledzy oglądają seriale zawodowo, ja mam ten przywilej, że mogę się szczerze wciągnąć (a wtedy po prostu muszę wam takie odkrycie polecić). W ten sposób tłumaczę sobie bardzo krytyczną i moim zdaniem kompletnie nietrafioną recenzję The Morning Show na łamach portalu Serialowa - ktoś z rozpędu w maratonie telewizyjno-internetowych produkcji nie docenił, że Apple zaserwowało nam perłę. Perłę dla widzów dorosłych. I to raczej takich, którzy wyżej stawiają Dynastię Tudorów nad Spartacusa.
Owszem, The Morning Show to gwiazdorska obsada, choć Jennifer Aniston i Steve Carell przez cały czas są w cieniu Reese Witherspoon czy mniej znanego Billy'ego Crudupa. Głównym motywem serialu jest słynna afera #MeToo, natomiast samo zagadnienie zostało przedstawione na tle porannego programu informacyjnego, który ogląda i którym żyje cała Ameryka (wydaje mi się, że u nas nie ma podobnego formatu, bo na Dzień Dobry TVN jest to za inteligentne, a na Wstajesz i Wiesz zbyt popularne).
Ponieważ serial bardzo mi się podobał, starałem się racjonalizować jego przekaz, przypisując mu obiektywną, surową, turpistyczną wręcz ideę, iż w show-biznesie wszyscy są temu winni, starając się ugrać swoje cele ponad wartościami. Pomimo najszczerszych chęci z moich strony, serialowi nie udało się jednak uniknąć łatki lekko jednostronnego i lewicującego - szkoda, niepotrzebnie. Niezależnie od tego werdyktu, jestem jednak pod wielkim wrażeniem poziomu aktorstwa, realizacji, muzyki, a także dialogów. Poziom realizacji był tak wielki, że głównym bohaterom kibicowałem „na stojąco”, nawet jeśli nie w pełni podzielałem ich ocenę sytuacji. Jak w najlepszych czasach na przykład House of Cards, tak i w The Morning Show każda ze scen wygląda jak pojedynek wybitnych tenisistów, finezyjnie odbijających piłkę po całym korcie.
W rezultacie w tym dziesięcioodcinkowym „kinie” dialogu nie sposób się nudzić, a napięcie trzyma do samego końca. Celem obejrzenia finałowego odcinka przerwałem nawet maraton Wiedźmina.
Reasumując niniejszy wpis, Apple TV+ jeszcze nie dziś, jeszcze nie teraz. The Morning Show - koniecznie, nawet jeśli kosztem zostania miesięcznym betatesterem apple'owskiej usługi.