Need for Speed Heat to powrót do przeszłości. Szkoda tylko, że zarówno w kwestii klimatu, jak i mechaniki - recenzja
Need for Speed Heat dojechał już na pecety oraz konsole Xbox One i PlayStation 4. Sprawdzamy, jak radzą sobie wyścigi od EA po wycięciu z nich mikropłatności.
Nie ma wątpliwości, że królem wyścigów samochodowych w grach wideo jest seria Forza od Microsoftu. Mimo to zręcznościowy cykl Need for Speed od Electronic Arts wydawany na konsole Sony i Microsoftu oraz na pecety - którego rozwojem zajmuje się teraz studio Ghost - nadal ma swoich wiernych fanów.
Otwartym pozostaje pytanie, czy ich populacja się nie zmniejszy po premierze Need for Speed Heat.
Mam niestety uzasadnione obawy, że tak właśnie będzie. Z najnowszą odsłoną ścigałki EA spędziłem cały ostatni weekend i chociaż bawiłem się nieźle, to nie mogę oprzeć się wrażeniu, że Need for Speed Heat cofa się w rozwoju. To taki powrót do przeszłości, niestety nie tylko pod względem klimatu.
Sam klimat jednak robi robotę. Need for Speed Payback kojarzył się z ostatnimi częściami serii Szybcy i wściekli. Wyewoluowały one w kierunku kina akcji z samochodami w tle. Najnowsza odsłona - z tymi pierwszymi, ale tylko trochę, bo stylistyka Need for Speed Heat przychodzi na myśl przaśne lata 80. ubiegłego wieku.
Jeśli miałbym opisać NFS Heat jednym słowem, byłby to neon.
Krzykliwe fluorescencyjne światełka, łączące przede wszystkim błękit i róż, wylewają się z każdego zakamarka ekranu. Jest bardzo kolorowo - zarówno w menu, jak i poza nim. Deweloperzy z Ghost urządzili odbiorcom prawdziwy festiwal kiczu. Jeśli ktoś z rozrzewnieniem wspomina minione czasy, poczuje się jak w domu.
Nie trzeba przy tym się martwić o brak dostępu do starych i nowych aut - od klasycznego Astona Martina DB5 1964, przez wyczynowe BMW M4 GTS 2016, na Lamborghini Aventador SVJ Coupe 2019 skończywszy. Need for Speed Heat to swoisty list miłosny do lat 80. ubiegłego wieku, ale akcja osadzona jest współcześnie.
Bohater gracza korzysta ze smartfona i strzela sobie selfie po każdym wygranym wyścigu.
A to wyścigi są sercem nowej gry - w przeciwieństwie do fabuły. Historii, która rzuca gracza w kolejne rejony otwartego świata gry, równie dobrze mogłoby nie być. Tym razem nie wcielamy się w bohatera z krwi i kości. Mamy tylko generycznego awatara, którego wygląd i płeć możemy zmienić w dowolnym momencie.
Miejscem akcji jest zaś fikcyjne miasteczko Palm City wraz z przedmieściami. Za dnia odbywają się tu oficjalne zawody Speedhunter Showdown, a w nocy po ulicach szaleją pasjonaci w trakcie tych nielegalnych wyścigów. Gdzieś tam w tle przewijają się motywy skorumpowanej policji i trudnych relacji rodzinnych.
Problem w tym, że obserwujemy to wszystko z boku.
Awatar gracza to pusta wydmuszka, a bohaterowie niezależni to przerysowane archetypy. Dialogi są żenująco słabe. Trudno określić, czy to uchybienie, czy celowy zabieg artystyczny. Stawiam niestety na to pierwsze. Broni się sama mechanika jazdy… jeśli ktoś liczy na to, że auto będzie jeździć głównie samo.
Gry z cyklu Need for Speed to nigdy nie były symulatory, tylko produkcje zręcznościowe. Gracze mogą szukać tu niezobowiązującej intelektualnie rozrywki w ładnej oprawie graficznej, ale nie wyzwania. Na średnim poziomie trudności rzadko kiedy wyścigi w kampanii oraz poza nią były jakimkolwiek problemem.
Nowa odsłona serii Need for Speed momentami aż nadto wybacza błędy.
Czołowe zderzenie z jadącą z naprzeciwka ciężarówką czy zahaczenie o błotnik współzawodnika w locie? To przecież żaden problem. Tak samo, jak skoszenie zderzakiem drzewa, latarni oraz nawet… betonowego ogrodzenia. Samochody niemal nie zwalniają, gdy suną po tego typu przeszkodach.
Większość wyścigów, które prowadzą gracza wytyczoną po otwartym świecie trasą, to dość szerokie korytarze z kilkoma zakrętami. Skonstruowano je tak, by gracz, nawet jak na chwilę straci panowanie nad kierownicą, odbił się od mniej lub bardziej niewidzialnej ściany i znowu trafił w rynnę.
Konieczność rozpoczęcia wyścigu od początku niemal się nie zdarza.
Dla osoby, która chce się po prostu dobrze bawić, to spora zaleta. W dodatku gra w ogóle nie zmusza gracza, by - poza kampanią - powtarzał w kółko ten sam wyścig, jeśli nie dojedzie się jako pierwszy do mety. Za sam udział przewidziane są nagrody w postaci gotówki oraz punktów reputacji.
To, jakie nagrody gracz otrzyma za udział w wyścigu, zależy zaś od tego, z którego trybu zabawy skorzysta. Na miasto w Need for Speed Heat można wyjechać za dnia lub w nocy, a porę dnia w każdej chwili można przełączyć. Zmienia się wtedy nie tylko to, jak wygląda otoczenie, ale lista dostępnych aktywności.
Dwa otwarte światy w NFS Heat
W ciągu dnia można ścigać się w trakcie oficjalnych wyścigów, za które przewidziane są nagrody finansowe. Z kolei w nocy organizowane są nielegalne zawody. Można w nich zdobyć nieco gotówki, ale zdecydowanie ważniejsza jest reputacja. To jej poziom określa, jak dobre części do auta można kupić.
Punkty reputacji otrzymuje się za wygrywanie w nocy wyścigów oraz realizowanie wybranych aktywności pobocznych. Zaliczają się do nich rozpędzanie się przed fotoradarami, niszczenie billboardów, skoki na odległość, rozjeżdżanie neonowych flamingów oraz zbieranie grafitti, by potem nanosić je na auta.
Jest sposób na to, by zdobyć więcej punktów reputacji za jednym zamachem.
W nocy na kierowców w Palm City i okolicach czyha policja. Punkty reputacji można otrzymać dopiero po zgubieniu pościgu i powrocie do garażu. Zwiększenie poziomu obławy podnosi natomiast mnożnik, który pozwala nawet kilkukrotnie zwiększyć liczbę zdobytych punktów danej nocy. Trzeba jednak uważać.
Im większy poziom obławy, tym zajadlej policja ściga gracza, a zgubienie ogona to naprawdę nie jest łatwe zadanie. Policjanci co chwila taranują uciekające w popłochu auto. Można je naprawić poprzez przejechanie przez stację benzynową, ale jedynie trzy razy w ciągu nocy.
Jeśli policja dogoni gracza, traci on cały mnożnik i nieco gotówki.
Kilkakrotnie plułem sobie w brodę, gdy po wygraniu kilku wyścigów chciałem podnieść nieco swój mnożnik. Uderzałem wtedy z premedytacją w radiowóz z nadzieją, że zaraz go zgubię i zainkasuję premię, a kończyło się to półgodzinnym pościgiem z jednego końca mapy na drugą i lądowaniem na dachu w rowie.
Co ciekawe, by wziąć udział w niektórych wyścigach w Need for Speed Heat, trzeba najpierw podnieść poziom obławy i zgubić pościg. Osoby, którymi policja się nie interesuje, nie mają wstępu na linię startową. Jeśli ktoś woli mieć spokój, to w początkowej fazie pościgu policjantowi można wręczyć łapówkę.
Nie da się jednak zapłacić EA, by pominąć grind w Need for Speed Heat.
W poprzedniej odsłonie, czyli w Need for Speed Payback, obecne były mikropłatności. Interfejs, w którym losowało się parametry nowych części do auta, nawet nie udawał, że jest czymś innym, niż jednorękim bandytą. Grze uszło to jednak na sucho, bo uwagę skupił na sobie w tamtym czasie Star Wars Battlefront II.
Przez ostatnie dwa lata rynek gier wideo się zmienił. EA zrezygnowało z tego kontrowersyjnego sposobu finansowania gier. W rezultacie Need for Speed Heat nie ma żadnych mikropłatności. Jedyne, co można dokupić, to ulepszenie do edycji Deluxe. Daje ono kilka aut i premię do zdobywanych zasobów i kosztuje jednorazowo 40 zł.
Razem z mikropłatnościami znanymi z Need for Speed Payback zniknął element losowości.
Nigdy bym się tego nie spodziewał, ale… tęsknię za poprzednim systemem! Może nie za samym faktem, że nakłaniał on graczy do wydawania prawdziwych pieniędzy, by mieć szansę na nieco lepsze osiągi auta wykorzystywanego w wyścigach online, ale za tym dreszczykiem emocji - i owszem.
W zasadzie każdy wyścig w Need for Speed: Payback to była szansa na to, by nieco podrasować swoje auto. W nowej grze tego uczucia celowości praktycznie nie ma. Gracz musi grindować sztuczną kasę i punkty reputacji, by kupić karty z ulepszeniami, które… pasują do każdego auta w grze.
Zbieranie zasobów i rozwijanie fury w Need for Speed Heat to nie jest zabawa, tylko orka.
To przejrzysty system. Ot, po każdym wyścigu zdobywa się nieco gotówki i punktów reputacji, które potem trzeba dopiero wymienić w garażu na przedmioty - pod warunkiem, że udało się je już odblokować. Od początku gry wiemy, do czego możemy aspirować i jakie mniej-więcej posiadane auta będą miały pod koniec osiągi.
Porównanie samochodów dostępnych w grze wymaga niestety naprawdę dobrej pamięci do liczb. Interfejs w Need for Speed Heat pod tym względem jest toporny i mało przejrzysty. Jakbym chciał przygotować optymalny build, musiałbym pewnie siedzieć obok konsoli z kalkulatorem i kartką w dłoni. Co innego jego wygląd…
V z Cyberpunka doceniłby to, że deweloperzy z Ghost żyją zgodnie z dewizą form over substance.
Jako gracz jestem tym jednak nieco rozczarowany. Super, że mogę ściągać z serwera skórki na auta od innych graczy, a gra sama sugeruje skorzystanie z aplikacji do przygotowania własnej, ale to powinien być dodatek. Mam zaś wrażenie, że w tym roku kreator wyglądu samochodu był ważniejszy niż wszystko inne.
System progresji to zresztą nie jedyny obszar, w którym Need for Speed Payback był lepszy niż Need for Speed Heat. Nawiązująca do lat 80. ubiegłego wieku oprawa graficzna nowej gry to bez dwóch zdań zaleta, ale pod względem mechaniki również czuję regres i ma się wrażenie, że gra… ma znacznie mniej zawartości.
A to, co zostało, sprawia mniejszą frajdę niż w ostatniej odsłonie.
Need for Speed Payback, w którym śledziliśmy trzech protagonistów, dużo lepiej rozkładał akcenty pomiędzy pojedynki typu drag, klasyczne wyścigi i zawody driftowe, zarówno na asfalcie, jak i w terenie. Do tego dochodziły fajne misje fabularne, w których gracz przeskakiwał z auta do auta.
W rezultacie w poprzedniej części serii rozgrywka już w toku kampanii była dużo bardziej różnorodna. Był też wyraźny podział na auta o różnym przeznaczeniu. Teraz niby można każde auto przygotować do jazdy zarówno po asfalcie, jak i w terenie, ale wypada to wszystko dużo bardziej nijako.
Rozczarowujący jest też tryb online.
Gra już w głównym menu proponuje przejście w tryb online lub rozgrywkę w trybie offline. Gracz trafia w obu przypadkach na tę samą mapę. W trybie wieloosobowym może spotkać na niej innych graczy i brać udział w inicjowanych przez nich wyścigach. Po kilku godzinach z tego… zrezygnowałem.
Wszystko ze względu na to, że jedynie grając offline, mogłem zapauzować grę. Po przejściu w tryb multiplayer, jeśli chciałem wyznaczyć trasę do garażu, musiałem najpierw stanąć na poboczu - szukanie miejsca trwa tak długo, że próba zrobienia tego w trakcie jazdy, to pewna kraksa.
A dodajmy, że często po nocnych wyścigach gracza nadal goni policja…
Szukanie drogi garażu bez GPS-u, podczas próby zgubienia pościgu, to naprawdę nie jest łatwa sprawa. Sporo pomogłoby zmapowanie jednego przycisku na padzie na wyznaczenie trasy do najbliższej kryjówki, ale niestety deweloperzy na to nie wpadli. Uznałem, że w tej sytuacji wolę bawić się samemu.
Dodajmy przy tym, że sam system GPS w nowej grze EA również działa gorzej niż w Need for Speed Payback. Ostatnim razem po wyznaczeniu trasy nanosił strzałki bezpośrednio na ziemię. Teraz wyznacza jedynie trasę na mało czytelnej minimapie. Przyszło mi na myśl, że może chodzi tutaj o realizm, ale to raczej nie to.
Mówimy o grze, która podświetla zakręty podczas nocnych wyścigów niebiesko-różowymi neonami.
Na tym moja litania uwag do Need for Speed Heat się niestety nie kończy. Liczyłem na to, że chociaż gram bez innych graczy na mapie, to przynajmniej porównam sobie rekordy ze znajomymi - ale gdzie tam. Mało czytelne rankingi schowane są w mało rozbudowanym menu klanów, nazywanych ekipami.
Paradoksalnie jednak, mimo wszystkich uwag, nie mogę powiedzieć, że czas spędzony przy grze był zmarnowany. Chociaż progresja kuleje, to samo gonienie króliczka w serii Need for Speed jest, tak po prostu, odprężające. I choćby z tego względu Need for Speed Heat z pewnością jeszcze nie raz i nie dwa odpalę.