Niewykluczone, że na to czekał Apple. Akcesoria USB-C będą certyfikowane jak kable Lightning
USB-C to w teorii świetny standard, którego implementacja woła o pomstę do nieba. Na szczęście jest światełko w tunelu.
Idea, która przyświecała inżynierom opracowującym USB-C, była słuszna. Do transmisji wszelkich danych miał nam bowiem służyć jeden rodzaj kabla, zawsze z taką samą, symetryczną końcówką. Z kolei w urządzeniach dowolnego typu można skorzystać z jendego lub nawet kilku takich samych i również symetrycznych portów.
Ten standard miał wystarczyć do transmisji danych - w tym obrazu obrazu i dźwięku w czasie rzeczywistym - oraz energii, i to w obie strony. Oczywiście przy zachowaniu zgodności z innymi popularnymi standardami, w tym USB i HDMI i możliwością tzw. daisy-chaining. A potem coś poszło mocno nie tak.
Implementacja standardu USB-C to nieśmieszny żart.
W sprzedaży są obecnie sprzęty (komputery, tablety, telefony) i akcesoria (powerbanki, dyski przenośne itp.), w których można znaleźć porty USB-C oraz kable z wtyczkami USB-C, które nie są ze sobą kompatybilne - a przynajmniej nie w pełni. Wtyczka i port USB-C to jedno, a interfejs to drugie.
W rezultacie producenci w ramach oszczędności sprzedają urządzenia z portami i kablami USB-C, które działają w standardzie USB 2.0. Na pierwszy rzut oka nie sposób określić, czy dany sprzęt - i co najgorsze, kabel - pozwoli na szybki transfer danych, czy nie.
Kable i gniazda, które wyglądają tak samo, różnią się znacznie przepustowością.
Nigdy nie wiadomo, czy kabel USB-C, który wpadł w rękę, pozwoli tylko naładować sprzęt, czy też wystarczy do transmisji obrazu i dźwięku lub innych danych - a jeśli tak, to z jaką przepustowością. Jeśli wezmę zły kabel do ręki, to ograniczę prędkość transferu danych z dysku przenośnego 10-krotnie.
Do tego dochodzi wsparcie interfejsu Thunderbolt 3 w ramach wtyczek, portów i kabli o tym samym wyglądzie zewnętrznym. Z tego powodu iPad Pro (2018), który ma port USB-C, poradzi sobie z monitorem LG Ultrafine 4K, ale nie przekaże obrazu na rekomendowany przez Apple’a do MacBooków model LG Ultrafine 5K.
Do tego dochodzą też kwestie mniejszej wagi, jak np. przejściówki z USB-C na gniazda minijack oraz słuchawki z tym złączem, które… nie są kompatybilne ze wszystkimi telefonami pozbawionymi tego portu. Producenci bowiem podchodzą do implementacji audio w USB-C na różne sposoby.
Nie wspominając już o tym, że kabel USB-C niewiadomego pochodzenia może usmażyć sprzęt.
Zdarzały się sytuacje, gdy podpięcie telefonu do laptopa za pomocą nieodpowiedniego kabla USB-C powodowało nieodwracalne uszkodzenie sprzętu. Wszystko ze względu na wolną amerykankę na rynku i poszukiwanie oszczędności przez producentów na każdym kroku.
Biorąc pod uwagę powyższe, nie dziwi, że Apple nie kwapi się do wykorzystania USB-C w swoich iPhone’ach. Okazuje się bowiem, że stosowane do tej pory złącze Lightning ma sporo zalet, których nie widać na pierwszy rzut oka. Na szczęście jest światełko w tunelu.
USB-C z certyfikacją może być rozsądnym kompromisem.
W przyszłości urządzenia elektroniczne z portami USB-C mogą współpracować wyłącznie z tymi akcesoriami, które mają stosowany certyfikat. Tak działa to dziś w przypadku iPhone’ów z Lightning, do których można podpinać wyłącznie akcesoria oznaczone MFI (czyli Made for iPhone).
Oczywiście można się wkurzać, że Apple zarabia pieniądze na certyfikacji, co podnosi cenę akcesoriów, ale ma to niewątpliwe zalety: kupując kabel albo gadżet z logo MFI ma się pewność, że będzie działać jak trzeba. W przypadku standardu USB-C czegoś podobnego brakuje.
Na szczęście prowadzone są prace nad certyfikacją.
W przypadku USB-C producent będzie mógł zadbać, by telefon albo komputer rozumiał, z jakim kablem i akcesorium ma do czynienia. Dzięki temu można odsiać niebezpieczne ładowarki i przewody niewiadomego pochodzenia lub przynajmniej ograniczyć podaż energii do niższych, bezpieczniejszych wartości.
Certyfikacja standardu USB-C to też dodatkowa warstwa ochrony przed atakami hakerskimi z wykorzystaniem portów USB. Firmy z kolei będą mogły wykorzystać ten mechanizm do panowania nad tym, które konkretnie akcesoria mogą się łączyć z komputerami firmowymi, a które nie.
Niewykluczone, że właśnie na to czekał Apple.
USB-C trafiło w ubiegłym roku do iPadów Pro, ale podobnie jak komputer Mac, to niszowy sprzęt w porównaniu do iPhone’a, będącego podstawą biznesu firmy Tima Cooka.
Certyfikacja i dodatkowy poziom zabezpieczeń może być jednak tym, co przekona producenta do porzucenia Lightning również w telefonach. Zobaczymy, czy Apple się na to zdecyduje już na jesieni.