Pamiętacie obraz „Sąd Ostateczny”? Widzę go, gdy patrzę na Facebooka w 2018 roku
Kiedy pobieżnie spojrzymy na produkty i usługi gigantów technologicznych, zobaczymy darmowe narzędzia i sprzęty ułatwiające lub uprzyjemniające życie. Gdy spróbujemy powiesić ten arkadyjski obrazek na ścianie, ciesząc się z postępów ludzkości na niwie dobroczynności, okaże się, że obraz przestaje być sielankowy.
Jeżeli byliście turystycznie w Gdańsku natknęliście się zapewne na „Sąd Ostateczny” Hansa Memlinga. Ten XV-wieczny tryptyk, znajdujący się w zbiorach Muzeum Narodowego w Gdańsku (jego kopię możemy oglądać w Bazylice Mariackiej), pokazuje prosty porządek eschatologiczny.
W centrum znajdziemy scenę sądu. Archanioł Michał przy pomocy wagi ocenia ludzkie uczynki. Na lewym skrzydle (lub po prawicy Chrystusa) zobaczymy św. Piotra witającego zbawionych. Na prawym artysta namalował piekło ogniste. Symbolika dzieła nawiązuje do Apokalipsy św. Jana, ale ma w sobie coś uniwersalnego, co wykracza poza obrazowanie religijne. Odzierając dzieło z tego wymiaru możemy dojść do prostych prawd o dobru, złu i konsekwencjach własnych czynów.
Jaki to ma związek z technologiami - zapytacie?
Arkadyjski obraz powszechnej szczęśliwości kreowany przez technologicznych gigantów jest na wskroś fałszywy, ale i powszechny. Tymczasem prawda jest bliższa temu, co prezentuje dzieło pokazane powyżej.
Słuchając Marka Zuckerberga dowiemy się, że misją Facebooka jest łączenie ludzi. Gdy propagował inicjatywę Internet.org wiele mówił o wykluczeniu i zapewnieniu dostępu do sieci w tych rejonach, w których jest on ograniczony lub nie ma go wcale. Każdy, kto słuchał kiedykolwiek natchnionych przemów współzałożyciela Google'a, Larry'ego Page'a, mógłby dojść do wniosku, że każdą minutę życia poświęca on na naprawianie świata, a po prawdzie nie śpi wcale, bo jest zajęty budową raju na Ziemi.
Równie nawiedzony bywa Jony Ive z Apple'a, choć temu trzeba przyznać, że jego przepełniony hiperbolami język, pełen takich słów jak „rewolucja” czy „perfekcja” odnosi się po prostu do produktów elektroniki użytkowej i nie ma w nim mowy o powszechnym dobrostanie.
W 2018 r. spadło wiele masek.
Weźmy takiego Facebooka. Bieżący rok jest dla firmy wyjątkowo trudny. Z jednej strony chwali się ona doskonałymi wynikami, z drugiej liczba dużych wpadek przestaje być policzalna na palcach obu rąk. Największą z nich jest oczywiście afera wokół Cambridge Analytica, która zaprowadziła Zuckerberga przed amerykański Senat i Parlament Europejski, gdzie złożył zeznania. Afera ta pokazuje piekielną stronę biznesu Zuckerberga, mającą niewiele wspólnego z tym, w jaki sposób kreuje się Facebook i sam jego twórca. Z tej perspektywy Facebook to raczej prawe niż lewe skrzydło tryptyku Memlinga.
Przy okazji skandalu wyszły na jaw naganne praktyki największego serwisu społecznościowego świata. Powiedzieć, że Facebook nie dbał o prywatność użytkowników, to jak nic nie powiedzieć. Dane płynęły szerokim strumieniem i sama firma nie do końca wiedziała, komu je udostępnia, na co pośrednim dowodem był program naprawczy, który doprowadził do przeglądu aplikacji, mających dostęp do dużej ilości danych użytkowników.
Serwis zarządził też zmiany w API. Sytuację można metaforycznie porównać do uregulowania rzeki lub montażu zaworu. Niestety uszczelki okazały się być słabej jakości. Ogłoszono wówczas m.in., że chociażby facebookowe strony dają aplikacjom dostęp „do większej liczby danych niż to konieczne”. Dostęp do informacji ograniczono na poziomie wielu usług (wydarzeń, grup itp). Dodajmy przy tym, że nie było to pierwsze przykręcenie kurka z danymi, bo Facebook próbował go przymknąć już 3 lata temu.
Wcześniej Facebook rozważał sprzedawanie dostępu do swojego API.
Z utajnionych dokumentów sądowych, do których dotarli dziennikarze WSJ wynika, że w okolicach swojego debiutu giełdowego w 2012 r., Facebook rozważał sprzedawanie dostępu do swoich API. Roczna opłata miała wynosić 250 tys. dol. Co prawda informacje są mętne i nie wiadomo, na jakim szczeblu kierowniczym padła taka propozycja, ale rzuca ona światło na wątek monetyzacji usług giganta.
Gdy bowiem analizujemy dzisiejsze kwartalne wyniki finansowe Facebooku, uwagę przyciąga struktura przychodów. W III kwartale wyglądała ona tak:
Wiele wskazuje na to, że Facebook rozważał przed wejściem na giełdę również inne modele. W tym kontekście odżywa niedawna dyskusja związana z wywiadem telewizyjnym, którego udzieliła Sheryl Sandberg. Dyrektor operacyjna Facebooka stwierdziła, że mechanizm blokujący dostęp do danych, jeżeli miałby powstać, musiałby być płatny. Po tej wypowiedzi firma zarzekała się, że nie zamierza wprowadzać opłat tego typu, ale pytania pozostały i zadali je podczas późniejszego przesłuchania Zuckerberga senatorzy.
Like na Facebooku to nie pusty gest.
Równie ciekawe, jeżeli nie ciekawsze niż afera Cambridge Analytica są informacje o konsekwencjach używania Facebooka, które wypłynęły w związku z działalnością tej pierwszej firmy. Autorzy niedawno wydanej książki „Strefy cyberwojny” przywołują wypowiedź dr Michała Kosińskiego dla szwajcarskiego „Das Magazin”. Naukowiec twierdzi, że Cambridge Analytica korzystała z jego badań przeprowadzonych w 2012 r. na Uniwersytecie Cambridge. Miały one wykazać, że na podstawie polubień, których udziela użytkownik można dość precyzyjnie określić wiele cech identyfikujących go i ustalić jaki ma kolor skóry, orientację seksualną czy poglądy polityczne. Kosiński dowodził, że już 68 polubień wystarczy, by z 95-procentową skutecznością określić pochodzenie rasowe.
Powyżej opisałem tylko jeden tegoroczny skandal. Wpadki Facebooku dotyczyły również możliwości dostępu do... danych przy użyciu luki w zabezpieczeniach. Użytkownicy byli narażeni na nieautoryzowany dostęp do ich kont od lipca ubiegłego roku do września roku bieżącego. W ten sposób wykradziono informacje z 30 mln kont.
Danych nie upilnował również inny gigant - Google. Informacja o wycieku z pół miliona kont była gwoździem do trumny popularnego serwisu Google+.
To mało zabawny paradoks, że giganci, dla których dane użytkowników są walutą, tak słabo o nie dbają.
Możemy się spodziewać, że afery będą gonić afery, zwłaszcza że nasze smartfony i komputery są kopalnią informacji, żyłą złota, skutecznie wykorzystywaną przez firmy technologiczne. Żyjemy bowiem w czasach, gdy aplikacje na pozór użyteczne, mające np. zapewnić lepszą wydajność naszych urządzeń, służą po to, by zbierać nasze dane. Przykładem tego może być popularny Clean Master.
W tym świecie PR-u i pozorów warto uświadomić sobie, że nasz udział w technologicznej rewolucji bardziej przypomina sytuację bohaterów obrazu Memlinga niż cukierkowatą i przestaturowaną krainę szczęśliwości z reklam i wizji szefów wielkich spółek, która przypomina ilustracje rodem wydawnictw oferowanych za darmo przez Świadków Jehowy.
* Cytat pochodzi z książki „Strefy cyberwojny” autorstwa Agaty Kaźmierskiej i Wojciecha Brzezińskiego wydanej przez Oficynę 4em.