REKLAMA

Żaden skalpel nie jest tak doskonały, jak filtr Snapchata. Rzeczywistość zaczyna budzić w nas rozczarowanie

Snapchatowa dysmorfia to kolejna wersja choroby, która trawi ludzkość od dawna. Wersja, która mówi, że media społecznościowe zmieniają nas w cholernych narcyzów, którzy są o krok od tego, żeby w końcu wpaść do sadzawki. 

Resztusz zdjęć
REKLAMA

Jeśli myślicie, że piękno jest w oczach patrzącego, pakujcie manatki i wracajcie do XX wieku. Jesteśmy we współczesności. Tu piękno jest w filtrach Snapchata, Instagrama, w chińskich telefonach z automatyczną opcją upiększania. A jeśli twarz z lustra do ideału nie pasuje, to cóż, trzeba zmienić twarz.

REKLAMA

Snapchatowa dysmorfia, czyli piękności, tam wzejdziesz, gdzie cię posieją! I będziesz, jaką cię posieją!

Wszystkie te Krisy Hemsworfy, Tajlory Swifty i inne wzory pięknolicości odeszły chwilowo w estetyczną odstawkę. Nadszedł czas piękna pospolitego. Wreszcie usłyszeliśmy zawołania pozytywnej psychologii, przeczytaliśmy wszystkie pokrzepiające memy i doznaliśmy olśnienia. To my jesteśmy piękni. I uwierzyliśmy w to. Wierzyliśmy tak długo, jak długo nasze oczy wodziły po rozpięknionych selfie na komputerze, na profilu, na smartfonie. Zdradziło nas dopiero lustro. Nasza twarz (ta na karku) okazała się znacznie brzydsza od naszej twarzy ekranowej. Jakby ciało, wstrętny zdrajca spiskujący z rzeczywistością, drwiło z nas okrutnie.

Nie ma na szczęście takiej przeszkody, która powstrzymałaby nasz gatunek pędzący ku ideałowi. W piśmie JAMA Facial Plastic Surgery opublikowano badania na temat Snapchatowej dysmorfii. Nowego rodzaju dysmorfofobii, odznaczającej się głębokim rozczarowaniem swoim wyglądem offline.

Rozczarowanie to pcha ludzi w zimne objęcia chirurgów plastycznych postawionych przed niemożliwym zadaniem. Żaden skalpel nie jest tak doskonały, jak filtr Snapchata. To nie korekta krzywego nosa, ale pogoń za niemożliwym do zrealizowania marzeniem o sobie samym.

Media społecznościowe, czyli poniedziałek – ja, wtorek – ja, środa – ja, czwartek – ja.

Jak skrupulatni kustosze dobieramy zdarzenia, miny, widoki i słowa, które mają się pojawić na Facebooku. Umuzealniamy się za życia, tworząc z naszego konta dzieło na temat nas samych. Wariację takiej gęby, jaką chcemy w danym czasie światu pokazać. A jaka to gęba będzie, zależy od widzimisię. Seksowny Don Huan z remizy otoczony wianuszkiem zawianych koleżanek, mistrzyni osiedlowej siłowni, która podnosi na te 2 sekundy do zdjęcia życióweczkę, kulinarni koneserzy raz na ruski rok zamieniający schaboszczaka na foie gras, bo coś tam im się z trawą skojarzyło i myśleli, że dostaną ciasteczko z marihuaną.

Filtry upiększające nakładamy wszędzie, nie tylko na zdjęcia. Rzeczywistość zaczyna budzić rozczarowanie, bo wygląda gorzej niż to, co opowiadamy o sobie samych. Nie tak łatwo się upodobnić do samego siebie z Facebooka.

Influencerzy, czyli niekoniecznie trzeba być bogiem, by mieć wyznawców.

Gwiazdy mediów społecznościowych, nawet jeśli nie zakochane tak bardzo w swoim społecznościowym odbiciu, też muszą spełnić te wymagania. Nakładają je na nie widzowie. Znajomy retuszer opowiada, jak zagraniczni influencerzy proszą, by na zdjęciach do kampanii medialnych upodobnić ich bardziej do nich samych. Wysyłają szczegółowe instrukcje dotyczące tego, jak zmienić szczękę, powiększyć oczy, zrobić korektę ust i nosa. Muszą wyglądać jak oni online, bo takich pokochali ich ludzie; offline są tylko nosicielem dochodowej persony.

REKLAMA

Od dawna próbujemy się upodobnić do wzorców i ideałów stawianych nas przez kulturę. Nasza obsesja zmieniła tylko wektor, a lustro, które zawsze było wypaczone, zaczęło odbijać marzenie o nas samych, które dla siebie malujemy. Co to o nas mówi? Nachylamy się coraz niżej nad sadzawką, jak Narcyz zakochany w przefiltrowanym przez wodę spojrzeniu.

Jeszcze trochę więcej zachwytu i się potopimy.

REKLAMA
Najnowsze
Aktualizacja: tydzień temu
Zobacz komentarze
REKLAMA
REKLAMA
REKLAMA