REKLAMA

Zrozumiałem, dlaczego ludzie kupują komputery Mac. Nawet jeśli to pozornie głupi pomysł

Czym kierujemy się robiąc zakupy elektroniki? Zazwyczaj ceną, jej stosunkiem do jakości sprzętu i suchą specyfikacją. Z biegiem lat coraz bardziej rozumiem, że żadne z powyższych nie ma znaczenia.

MacBook Pro 2017 13 Apple
REKLAMA
REKLAMA

Gdy byłem młodszy i trochę bardziej niedouczony niż dziś, świat technologii (i ten duży „świat” zresztą też) był mocno czarno-biały. Wybory sprzętowe były bardzo proste – wystarczyło sięgnąć po to, co ma najwyższe cyferki w specyfikacji i relatywnie najniższe na metce.

Przeglądając czasem komentarze pod tekstami nt. „co kupić”, albo obserwując grupy na Facebooku (psst – my też taką mamy: zajrzyjcie na Technologiczną grupę wsparcia!) widzę, że znakomita większość geeków udzielających się w tematach zakupowych wyznaje właśnie taką filozofię. Jeśli kupować sprzęt, to o jak najlepszym stosunku ceny do jakości. Jeśli budżet nie ma znaczenia – brać to, co teoretycznie najlepsze. Jeśli masz ograniczony budżet – kombinuj do bólu.

I tym sposobem czytam po wielokroć polecenia tanich smartfonów z Chin, którym wystarczy wgrać custom rom, zmienić częstotliwość taktowania rdzeni, wyłączyć Bluetooth i lokalizację, powgrywać .apk aplikacji, o których nikt normalny nie słyszał, i „będzie działać prawie jak Galaxy S9”.

Albo „nie kupuj Maca, za połowę tych pieniędzy złożysz mocniejszego hackintosha i dokupisz monitor, będziesz miał prawie to samo co iMac”.

Albo „kto dziś kupuje lustrzanki? Wielkie to i ciężkie, #tylkobezlusterkowce”.

I ja to rozumiem, bo dla mnie kiedyś też wszystko było takie proste. Sęk w tym, że z biegiem lat zacząłem rozumieć też, że jest jedno ważniejsze kryterium przy wyborze sprzętu, na które człowiek zaczyna zwracać uwagę dopiero wtedy, gdy urządzenia przestają być wyłącznie zakupionymi dla przyjemności gadżetami.

 class="wp-image-665953"

Niezawodność ponad wszystko

Lata pracy i wykorzystywania sprzętu elektronicznego pokazały mi, że tym, co liczy się najbardziej, jest niezawodność i przewidywalność działania. Zaznaczę na wstępie, że tak, zdaję sobie sprawę, iż każdy jeden sprzęt (niezależnie od ceny i klasy) może się zepsuć. Ot, złośliwość rzeczy martwych. Ale w szerokim ujęciu jest możliwe dokonywanie wyborów zakupowych na podstawie reputacji i sposobu działania urządzeń, celując w takie sprzęty, które psują się jak najmniej.

Co przez to wszystko rozumiem? Że zawsze lepiej jest wybrać słabszy lub droższy sprzęt, który spełni swoje zadanie, niż tańszy, mocniejszy, teoretycznie lepszy gadżet, który nastręczy nam problemów.

 class="wp-image-779521"

Pierwszy przykład z brzegu opisałem niedawno w recenzji Motoroli Moto G6 Plus.

Dla mnie smartfon to coś więcej, niż zabawka. To przede wszystkim narzędzie pracy i najważniejsze źródło wiedzy oraz rozrywki. Dlatego – przez wzgląd na to pierwsze – musi działać bez zarzutu.

Idąc tym tropem przez ostatni miesiąc mogłem wybierać między dwoma smartfonami: Moto G6 Plus i OnePlusem 6. I wiecie co? Za każdym jednym razem sięgałem po Motorolę. Wyjątkiem były momenty, kiedy potrzebowałem szybko zrobić dobrej jakości zdjęcie. W pozostałych przypadkach – OnePlus zostawał na biurku.

Powód ku temu jest prosty. OnePlus 6 to świetny telefon o doskonałej wydajności, ale… z niewiadomego powodu ma problemy z niektórymi aplikacjami (szczególnie grupą Facebooka i YouTube’em) oraz łącznością Bluetooth. Motorola, choć tańsza, wolniejsza i słabsza, nie sprawiała żadnych problemów.

W 10 przypadkach na 10 wybiorę też droższy i słabszy telefon, zamiast tańszego i mocniejszego od producenta wątpliwej reputacji.

 class="wp-image-675019"
A7R III jest znacznie mniejszy od Canona 5D mk IV... dopóki nie podpiąć do niego obiektywów.

Z identycznego powodu czekałem ponad 3 lata, nim zdecydowałem się porzucić lustrzankę na rzecz bezlusterkowca.

Od lat słyszałem z każdej strony, że lustrzanki to relikt i lepiej zrobię, jeśli przesiądę się na Sony/Fuji/Panasonica. Na rozmaitych forach i grupach fotograficznych widziałem, jak profesjonaliści na prawo i lewo porzucają swoje sprawdzone systemy, i… po kilku miesiącach do nich wracają. Bo choć bezlusterkowce przewyższają lustrzanki możliwościami pod praktycznie każdym względem, to jeszcze do niedawna ich praca pozostawiała wiele do życzenia.

Tak naprawdę dopiero od roku profesjonalni fotograficy rzeczywiście mogą bez stresu zostawić swoje Canony i Nikony na rzecz nowych Sony A7r III/A9/A7III, Panasonica GH9 czy Olympusa OM-D EM-1 mkII.

Sam postawiłem na tego ostatniego i jestem z niego szalenie zadowolony, ale uczciwie muszę przyznać, że są wyzwania, którym Olympus by nie podołał. Dlatego cieszę się, że w domu nadal mam te „przestarzałe, bezużyteczne lustrzanki” Nikona, bo dzięki ich jakości wykonania, bezawaryjności i czasowi pracy na jednym akumulatorze mogę wykonywać zadania, którym bezlusterkowiec nie dałby rady, albo nie wykonałby ich tak dobrze.

 class="wp-image-756805"

Doskonale rozumiem dlaczego ludzie kupują Maca, nawet gdy wydaje się to irracjonalne.

Nie mam Maca, bo niezbędna do mojej pracy konfiguracja najzwyczajniej w świecie dalece przekracza mój budżet. Ale w pełni rozumiem tych, którzy mając nieograniczone zasoby pieniężne decydują się na komputery Apple’a zamiast potężniejszych, nierzadko również tańszych maszyn z Windowsem.

W ramach pracy dla Spider’s Web przez moje ręce przewinęły się dziesiątki komputerów z najwyższej półki i wiecie co? Wyjąwszy Surface’y i Thinkpady, żadnemu nie zawierzyłbym codziennej pracy. Żadnemu. Losowość, z jaką pracują maszyny partnerów Microsoftu, woła o pomstę do nieba.

Tymczasem w świecie Maca, choć zdarzają się oczywiste wtopy i problemy, bezawaryjność jest niejako sztandarem. Zauważyliście, że na Maki decydują się zazwyczaj ludzie pracujący w najbardziej dochodowych branżach? I nie, nie kupują oni komputerów od Apple’a ze względu na jakiś wyimaginowany prestiż (w każdym razie nie zawsze), lecz właśnie dlatego, że MacBook czy iMac nie wywinie im przykrej niespodzianki w trakcie pracy, która może skutkować utratą tysięcy złotych.

MacBook Pro 2017 13 Apple class="wp-image-575773"

Zrozumienie takiego podejścia wymaga jednak sporej dozy empatii, której stanowczo zbyt często brakuje komentującym, z radością odsyłających innych do zakupów tańszych komputerów z Windowsem lub Hackintoshów.

Czy składając Hackintosha zaoszczędzę trochę pieniędzy? Tak, pewnie nawet więcej niż trochę. Czy Hackintosh będzie równie niezawodny jak iMac? W żadnym wypadku. Czy mogę stracić więcej pieniędzy na niezrealizowanym zleceniu niż zaoszczędziłem na zakupie? Zdecydowanie.

Takiego myślenia bardzo brakuje w świecie technologii. Omamieni cyferkami traktujemy specyfikację techniczną i pozorne oszczędności jak drogowskazy, podczas gdy prawdziwie istotnym kryterium powinno być nie to, który komputer ma szybciej taktowane rdzenie procesora, ale to, w którym te rdzenie nie zawiodą w trakcie pracy, której utrata może przynieść ogromne straty.

To samo rozumowanie doprowadziło mnie ostatnio do porzucenia niemal wszystkich aplikacji niezależnych producentów.

Bardzo lubię programy tworzone przez ambitnych devów, chcących przełamać status quo. Sęk w tym, że… zazwyczaj po krótkim czasie ich wytwory albo znikają z rynku, albo zostają wchłonięte przez większego gracza.

W tym duchu porzuciłem ostatnio Scrivenera, którego twórcy traktują windowsiarzy jak klientów gorszego sortu, na rzecz Worda. Word nie ma tylu funkcji i możliwości co Scrivener. Pisze się w nim też zdecydowanie mniej przyjemnie. Ale w Wordzie nie straciłem jeszcze ani jednego napisanego przecinka, podczas gdy Scrivener już niejeden raz „zapomniał” zapisać tekstu.

Cieszę się też ogromnie, że nie zdecydowałem się na porzucenie Google Inbox na rzecz popularnego, niezależnego Newtona. Klient poczty, tak chwalony przez użytkowników na całym świecie, tak polecany… właśnie ogłosił, że zwija się z rynku. I tak, Newton był pod każdym względem lepszy od Inboksa. Prawdopodobnie był lepszy od dowolnego innego klienta poczty na rynku. Tylko co z tego, skoro finalnie wywołał u swoich użytkowników niemały ból głowy i zmusił do poszukiwania alternatywy?

Przykłady można mnożyć, ale konsensus jest jeden – najlepszy sprzęt to taki, na którym można polegać.

Najlepsze oprogramowanie to takie, które pracuje bez zarzutu i nie zniknie z rynku po kilku latach.

Jak zatem wybrać najlepszy sprzęt, skoro o jego najważniejszej zalecie nie przeczytamy w specyfikacji?

Na to pytanie nie mam dobrej odpowiedzi. Tutaj potrzebna jest rozległa wiedza i bardzo szerokie spojrzenie na rynek, aby naprawdę wybrać najlepiej. A przecież nie każdy ma na to czas i chęć.

Dlatego najlepszą radą, jaką mogę dać, jeśli chodzi o wybór sprzętu, jest… słuchanie rad ludzi, którzy robią to, co ty.

Pomyśl o tym, czym się zajmujesz. Czym chciał byś się zajmować. Jakie realnie będziesz miał potrzeby. A teraz poszukaj ludzi, którzy już to robią i odnoszą sukcesy. Jakiego sprzętu używają? Jakie programy najlepiej sprawdzają się im w pracy? Którym usługom zaufali?

Oczywiście to tylko punkt wyjścia do własnych poszukiwań, ale jeśli z danego sprzętu czy oprogramowania korzysta ktoś, kto odnosi sukcesy na polu, na którym ty również chcesz się wyróżnić, to jest spora szansa, że ów sprzęt posłuży tobie równie dobrze.

Tym sposobem zapewne nie kupisz najnowszego i najlepszego sprzętu na rynku. Ale wybierzesz sprawdzony w boju gadżet, który raczej cię nie zawiedzie.

REKLAMA

I podczas gdy wszyscy cyferkowi bojownicy, fani Xiaomi i Hackintoshów będą się zabijać słowem w komentarzach, ty po prostu wrócisz do pracy.

Bardzo żałuję, że sam nie posłuchałem tej rady wiele lat temu…

REKLAMA
Najnowsze
REKLAMA
REKLAMA
REKLAMA