REKLAMA

Mam dość. Dziś z mojego komputera na zawsze zniknęły dwie aplikacje

Świat programów i usług cyfrowych to prawdziwy dziki zachód. Jednego dnia aplikacja istnieje, drugiego znika w odmętach binarnej niepamięci. Jak niezależny twórca wypuści w świat coś fajnego, to albo po jakimś czasie projekt umiera, albo… kupuje go większy gracz.

Mam dość. Dziś z mojego komputera na zawsze zniknęły dwie aplikacje
REKLAMA
REKLAMA

Chcę przez to powiedzieć, że… lepiej się nie przyzwyczajać do niszowych, niepopularnych aplikacji. Bo nigdy nie wiadomo, kiedy znikną lub kiedy staną się nieużywalne.

Spieszmy się kochać aplikacje…

Nie tak dawno temu felieton na dokładnie ten sam temat pisał Rafał Gdak, opłakując Google Now Launcher i przygotowując się na śmierć Wunderlista.

Dziś ja pożegnałem dwie usługi, bez których jeszcze do niedawna nie wyobrażałem sobie cyfrowego życia. Co gorsza pożegnałem je nie dlatego, że znikają z rynku. Ale dlatego, że nie da się ich dalej komfortowo używać.

Pożegnanie nr 1 – Instapaper

Instapaper był moją aplikacją do przechowywania artykułów na później przez ostatnie 2-3 lata. Po przejęciu usługi przez większego gracza (Pinteresta) wydawało się, że wszystko będzie w porządku, Instapaper będzie się rozwijać, a w każdym razie na pewno z rynku nie zniknie.

Tak było aż do 25 maja, kiedy to na skutek RODO Instapaper wyciągnął wtyczkę w Europie i po prostu przestał być dla nas dostępny. Nieobecność, która miała być tymczasowa, trwa do dziś. Po wejściu na stronę serwisu, wita nas jedynie smutny komunikat:

Jakby tego było mało, przyszłość Instapaper właśnie stała się skrajnie niepewna. Otóż twórcy usługi założyli nową firmę i… wykupili Instapaper od Pinteresta. W oficjalnym oświadczeniu użytkownicy są zapewniani, że nic się nie zmieni a serwis dalej będzie działał, ale jak długo faktycznie tak będzie?

Ostatecznie… Instapaper dał się przejąć przez Pinteresta, bo nie mógł na siebie zarobić. Ciekawe jak niby zamierza zrobić to teraz, kiedy odciął pępowinę od firmy-matki, która podtrzymywała go przy życiu.

Tym samym nie zostaje mi nic, jak zapomnieć o usłudze, skoro ta i tak nie działa (i pewnie już nie będzie działać) w naszym kraju. Usłudze, która przez ponad 2 lata była dla mnie kluczowym narzędziem do przechowywania wartościowych treści, gromadzenia materiałów i pozyskiwania wiedzy w wolnych chwilach. Aplikacja wyleciała z hukiem z telefonu. Rozszerzenia z przeglądarek też.

Teraz moje artykuły zapisywane na później lądują w Pockecie, ale patrząc na to, jak się sprawy cyfrowego świata mają, kto wie, czy nie przyjdzie czas, aby zapisywać je w Evernote lub OneNote.

Pożegnanie nr 2 – Scrivener

Drugie rozstanie irytuje mnie o tyle, że odwlekałem je ile tylko się dało. W końcu jednak trzeba było powiedzieć „basta” – Scrivener z hukiem wyleciał ze wszystkich posiadanych przeze mnie sprzętów.

Ten program przez długi czas zastępował mi Worda przy projektach, do których Word nadaje się najwyżej przeciętnie. Przede wszystkim – do pisania książki. Pierwszą powieść napisałem w Wordzie 2007 i było to okropne doświadczenie. Przesiadka na Scrivenera, który pozwalał porządkować i dowolnie zmieniać kolejność sekcji, który był wprost stworzony do pracy z naprawdę długimi tekstami, była jak objawienie.

Ale Scrivener w wersji na Windowsa nigdy nie był ideałem. O ile wersja na macOS zawsze była dopieszczona (zarówno od strony wizualnej, jak i użytkowej), tak wariant na system Microsoftu zawsze zostawał w tyle. A to słownik nie działał. A to aplikacja łapała nagłe zawieszki. A to był problem z synchronizacją projektów między urządzeniami. No i ten wygląd, rodem ze złotej ery Windowsa Millenium…

Nie regulujcie odbiorników. Scrivener w rozdzielczości 4K właśnie tak wygląda - jak rozpikselizowany twór ubiegłej dekady.

Z utęsknieniem czekałem na premierę Scrivenera 3, który miał się ukazać na Maca i PC jednocześnie, oferując te same funkcje i ten sam wygląd. Niestety, nie doczekałem się. Twórcy zarzekają się, że wersja na PC „jest już w drodze”, ale na pytanie „kiedy dotrze?” nie potrafią odpowiedzieć. Tymczasem aktualna wersja Scrivenera po ostatniej aktualizacji 1.9.8. stała się zwyczajnie bezużyteczna. Gdy wczoraj po długiej sesji w programie straciłem kilka świeżo zapisanych stron, bo autozapis postanowił nie zadziałać, powiedziałem „dość”.

Dziś wszystkie projekty pisarskie przeniosłem do Worda i w sumie… czuję ulgę. Bo co by nie mówić o Microsofcie, dbają o pakiet Office 365 jak o żadną inną swoją usługę. Nowy Word służy mi codziennie do pisania tekstów na Spider’s Web i nigdy nie miałem z nim żadnych problemów na komputerze z Windows 10 (wersja na Maca to inna historia).

Nie mam też obaw, że Word pewnego dnia zniknie, co – sądząc po mikrym tempie rozwoju programu – wcale nie jest takie pewne w przypadku Scrivenera.

Word i pakiet Office w tej czy innej formie są z nami prawie tak długo, jak Windows. I nigdzie się nie wybierają, a do tego cały czas ewoluują (zazwyczaj w dobrą stronę). Scrivener niby jest na rynku od dekady, ale jego byt przypomina raczej ciągłą walkę o przetrwanie niż dynamiczny rozwój. Nie, to nie jest narzędzie, któremu chcę zaufać w perspektywie kolejnych miesięcy, lat i projektów.

Ta historia nie ma morału.

Ale gdyby miała, powtórzyłbym słowa Rafała Gdaka sprzed kilku tygodni: „w cyfrowym świecie nie można się do niczego przyzwyczajać”.

REKLAMA

A już na pewno nie do relatywnie niszowych narzędzi o niepewnej przyszłości. Co gorsza takich, dla których trudno jest znaleźć nieniszową alternatywę.

Sam od tej pory mam postanowienie, by trzymać się sprawdzonych, dostępnych od lat i dobrze rozwijanych rozwiązań. Bo choć co i rusz pojawia się coś nowego, co kusi świeżością, to te stare i sprawdzone rozwiązania okazują się być najlepszym wyborem, jeśli chodzi o przewidywalność użytkowania.

REKLAMA
Najnowsze
Zobacz komentarze
REKLAMA
REKLAMA
REKLAMA